Dotarlam w koncu do miejsca, w ktorym udalo mi sie osiasc na dluzej niz kilka dnia. A dokladnie na caly tydzien. Mieszkalysmy w osrdoku jak z obazka, male chatki, hamaki, stoliki, przy ktorych jedzac sniadanie patrzysz na ocean. Nalesniki z miodem, codzinnie swiezo wyciskany sok, omlety, salatki owocowe, a to wszystko w cenie pokoju. I byloby idelanie gdyby nie kruki, ktore od czasu do czasu podlatywaly do talerza i porywaly wszystko co sie na nim znajdowalalo. Nasz hotel znajdowal sie nad samym oceanem, takze wystarczylo wskoczyc w kostium wziac recznik i za trzy minuty czlowiek byl w wodzie. A plaza byla najbardziej niesamowita plaza na jakiej w zyciu bylam. Piasek wcale nie byl zloty, bialy czy jakis inny, a zupelnie czarny. Wlasciwie nawet ciezko bylo to nazwac piaskiem, to raczej mial, ktory po pierwszej kapieli miala wszedzie - na reczniku, we wlosach, kostiumie.
Wieczory uplywaly blogo przy milej muzyce, pysznym europejskim jedzeniu, rybach, swiezo zlowionych tak ppysznych i soczystych, jak nigdzie indziej na swiecie. I pinacolada ze swiezego soku anasowego i ze swiezym sokiem kokosowym. Po prostu raj :)
piątek, 3 grudnia 2010
środa, 1 grudnia 2010
powrot w chmury Munnar 17/18.11
Po bardzo wczesnej pobudce i trzesacej podrozy autobusem dotarlysmy do jednego z najpiekniejszych miejsc w indiach. ak przynamniej twierdzi lonely planet. Munnar byl kolejnym miejscem i doweodem na to, ze hindusom brakuje kreatywnosci i pomyslu na stworzenie czegokolwiek. Takie miejsce w Europie z pewnoscia nie mogloby sie opedzic od turystow, a w Indiach, jak to w Indiach brud, smrod i ubostwo.
Munnar to chyba najpopularniejsze w Indiach miejsce dla milosnikow herbaty, wraz z moimi nowymi, polskimi towarzyszkami uczynilysmy go kolejnym celem naszej podrozy. Wjazd w gory to nie tylko temperatura bardziej znosna dla europejczykow, ale takze oblede widoki, tysiace hektarow prosniete herbacianymi krzakami, ktory pod wplywem slonca mienia sie na zielono niebieski kolor. Aby moc bardziej niecieszyc sie widokami i jeszcze zrobic kilka zdjec (to glowne dziewczynki) postanowilysmy zaszlec i wynajac na calyd zien taksowke, zamiast tluc sie w ajkiejs zorganizowanej wycieczce. Tym samym po raz kolejny w Indiach przekonalam sie, ze nawet jezeli zaplace wicej to nie znaczy to, ze usluga zostanie wykonana lepiej. Nasz kierowca niedosc, ze prawie nie mowil po angielsku, to jeszcze w swoim dziwnym dzikim jezyku probowal ustalac z nami jakies szczegoly wycieczki. Skoro nie mowil, to juz lepiej w ogole moglby sie nie odzywac i nie zaklocac nam podziwiania cudow natury :). Omowie, wiec program po kolei:
- muzeum herbaty - w lonleyu napisali, ze kiepskie, wiec postanowilysmy nie wchodzic, a w zamian za to nacieszyc sie innymi miejscami
- park narodowy - podczas 45 minut spedzonych w kolejce przesunelam sie o 5 metrow, kolejka miala z 50, wiec mozna sobie latwo policzyc po jakim czasie dostalybysmy sie do kasy, po godzinie stania zrezygnowalysmy i udalysmy sie do samochodu by kontynuowac podroz (warty napomkniecia jest fakt, ze bilet dla cudzoziemcow kosztuje 10 razy tyle co dla lokalsow, ale kiedy zapytalysmy, gdzie jest kolejka dla nas to popatrzyli na nas jak na idiotki i powiezilei, ze dla nas to przeciz tylko trzy dolary; chyba troche wiecej, ale niewazne)
- wodospady - w programie naszej wycieczki bylo kilka wodospadow, calkiem ladnych szkoda tylko, ze wodospad zazwyczaj, gdzies w polowie jest przeciety wstazka drogi, wiec ogladanie wodospadow w duzej mierze odbywa sie zza okien samochodu
- lasy kardamonowe i bambusowe - w sumie to bylo najbradziej interesujacym dla mnie punktem wycieczki, zwiedzanie lasu podobnie jak wodospadow odbylo sie z samochodu, okazalo sie, ze przez srodek lasu wiedzie droga, a sam las jest z obydowu strony otoczony plotem
- sanktuarium zycia dzikiego - tutaj spodziewalam sie jeleni, sloni i innej dziekije zwierzyny, ze zwierzat byl tylko roj wazek, a cale sankturaium to "zakaz wstepu do lasu" i jakis smieszny budyneczek, w ktorym jest muzeum, ktore rownie dobrze mozna obejrzec na zdjeciach, ktore stoja na slupie przed nim
Zrozpaczone nasza wspaniala przygoda postanowilysmy jednak obejrzec muzeum hebaty i to byla chyba najlepsza czesc calej wycieczki. Pomijajac oczywisc ie obledne widoki na okolo i fakt, ze samodzielnie zbieralam herbate uzywajac do tego jakiegos smiesznego urzadzenia. Oczywiscie zbeiranie herbaty nie bylo bardzo za darmo. Panie same sobie wyplacicly honorarium z mojej torebki w czekoladowych ciastkch, ktore mialy stanowic prowaiant na caly dzien (jedna z Pan podeszla i zaczela pokazywac na moja torebke, potem ja sobie sama otworzyla - nie za bardzo wiedzialam o co jej chodzi, wiec pozwolilam- i wyjela ciastko, jak zobaczyly to jej koleznaki to oblazly mnie ze wszystkich stron, postanowilam, wiec po prostu oddac jednej z nich cala paczke ciastek i niech sobie walcza miedzy soba bez mojego udzialu).
W zaglebiu herbacianym wybor herbaty jest niewiele wiekszy niz w Chittoor, a zdecydowanie mniejszy niz w Polsce zlapalam wiec tylko paczke zielonej harbaty i imbirowa oraz czekoladowa kawe i na tym sie herbaciana przygoda skonczyla. Problem z herbata polega na tym, ze oni nie maja herbaty lisciastej, a jedynie cos co nazywa sie kurz albo pyl i moim zdaniem nie za bardzo nadaje sie do picia.
Najwieksza zaleta calego Munnaru bylo to, ze wlasciciel mila zimne piwo w lodowce i bylo to najtansze piwo jakie pilam w Indiach.
Munnar to chyba najpopularniejsze w Indiach miejsce dla milosnikow herbaty, wraz z moimi nowymi, polskimi towarzyszkami uczynilysmy go kolejnym celem naszej podrozy. Wjazd w gory to nie tylko temperatura bardziej znosna dla europejczykow, ale takze oblede widoki, tysiace hektarow prosniete herbacianymi krzakami, ktory pod wplywem slonca mienia sie na zielono niebieski kolor. Aby moc bardziej niecieszyc sie widokami i jeszcze zrobic kilka zdjec (to glowne dziewczynki) postanowilysmy zaszlec i wynajac na calyd zien taksowke, zamiast tluc sie w ajkiejs zorganizowanej wycieczce. Tym samym po raz kolejny w Indiach przekonalam sie, ze nawet jezeli zaplace wicej to nie znaczy to, ze usluga zostanie wykonana lepiej. Nasz kierowca niedosc, ze prawie nie mowil po angielsku, to jeszcze w swoim dziwnym dzikim jezyku probowal ustalac z nami jakies szczegoly wycieczki. Skoro nie mowil, to juz lepiej w ogole moglby sie nie odzywac i nie zaklocac nam podziwiania cudow natury :). Omowie, wiec program po kolei:
- muzeum herbaty - w lonleyu napisali, ze kiepskie, wiec postanowilysmy nie wchodzic, a w zamian za to nacieszyc sie innymi miejscami
- park narodowy - podczas 45 minut spedzonych w kolejce przesunelam sie o 5 metrow, kolejka miala z 50, wiec mozna sobie latwo policzyc po jakim czasie dostalybysmy sie do kasy, po godzinie stania zrezygnowalysmy i udalysmy sie do samochodu by kontynuowac podroz (warty napomkniecia jest fakt, ze bilet dla cudzoziemcow kosztuje 10 razy tyle co dla lokalsow, ale kiedy zapytalysmy, gdzie jest kolejka dla nas to popatrzyli na nas jak na idiotki i powiezilei, ze dla nas to przeciz tylko trzy dolary; chyba troche wiecej, ale niewazne)
- wodospady - w programie naszej wycieczki bylo kilka wodospadow, calkiem ladnych szkoda tylko, ze wodospad zazwyczaj, gdzies w polowie jest przeciety wstazka drogi, wiec ogladanie wodospadow w duzej mierze odbywa sie zza okien samochodu
- lasy kardamonowe i bambusowe - w sumie to bylo najbradziej interesujacym dla mnie punktem wycieczki, zwiedzanie lasu podobnie jak wodospadow odbylo sie z samochodu, okazalo sie, ze przez srodek lasu wiedzie droga, a sam las jest z obydowu strony otoczony plotem
- sanktuarium zycia dzikiego - tutaj spodziewalam sie jeleni, sloni i innej dziekije zwierzyny, ze zwierzat byl tylko roj wazek, a cale sankturaium to "zakaz wstepu do lasu" i jakis smieszny budyneczek, w ktorym jest muzeum, ktore rownie dobrze mozna obejrzec na zdjeciach, ktore stoja na slupie przed nim
Zrozpaczone nasza wspaniala przygoda postanowilysmy jednak obejrzec muzeum hebaty i to byla chyba najlepsza czesc calej wycieczki. Pomijajac oczywisc ie obledne widoki na okolo i fakt, ze samodzielnie zbieralam herbate uzywajac do tego jakiegos smiesznego urzadzenia. Oczywiscie zbeiranie herbaty nie bylo bardzo za darmo. Panie same sobie wyplacicly honorarium z mojej torebki w czekoladowych ciastkch, ktore mialy stanowic prowaiant na caly dzien (jedna z Pan podeszla i zaczela pokazywac na moja torebke, potem ja sobie sama otworzyla - nie za bardzo wiedzialam o co jej chodzi, wiec pozwolilam- i wyjela ciastko, jak zobaczyly to jej koleznaki to oblazly mnie ze wszystkich stron, postanowilam, wiec po prostu oddac jednej z nich cala paczke ciastek i niech sobie walcza miedzy soba bez mojego udzialu).
W zaglebiu herbacianym wybor herbaty jest niewiele wiekszy niz w Chittoor, a zdecydowanie mniejszy niz w Polsce zlapalam wiec tylko paczke zielonej harbaty i imbirowa oraz czekoladowa kawe i na tym sie herbaciana przygoda skonczyla. Problem z herbata polega na tym, ze oni nie maja herbaty lisciastej, a jedynie cos co nazywa sie kurz albo pyl i moim zdaniem nie za bardzo nadaje sie do picia.
Najwieksza zaleta calego Munnaru bylo to, ze wlasciciel mila zimne piwo w lodowce i bylo to najtansze piwo jakie pilam w Indiach.
Subskrybuj:
Posty (Atom)