niedziela, 7 listopada 2010

blogoslawiona 7.10

Nie zwazajac na cyklony i wszystkie inne przeciwnosci losy, postanowilismy nie zmieniac naszych planow i pojechac do zoo pobawic sie z malpami, poglaskac slonie oraz zaprzyjaznic sie z bialym tygrysem. Mina tylko troche mi zrzedla, kiedy zaraz po obudzeniu zobaczylam, za leje. Na szczescie zaraz potem sie rozpogodzilo. To znaczy przestalo lac, a jedynie siapilo. Naprawde bylam zla, ze cyklon nie mogl wybrac sobie innej pory na odwiedzenie Indii. Przez caly dzien padalo mniej lub bardziej. Jak dotarlismy do zoo przyszedl czas na ta czesc bardziej, wiec postanowilismy wynajac cos co jezdzi i ma dach. Nic takiego nie bylo, ale mozna za to bylo za jakies 1,2zl przejchac sie samochodem od jednej klatki do drugiej. Malp nigdzie bylo, chyba stwierdzili,ze skoro zyja na wolnosci doslownie wszedzie to nie ma co ich zamykac w zoo. tym samym ostatecznie juz utracilam nadzieje na pozyskanie nowych znajomych na subkontynencie. Jednak wizyta u sloni wynagrodzila mi wszystko. Strasznie przykro mi bylo kiedy na nie popatrzylam, cztery slonie stoja w rzedzie, przypiete lancuchami do podlogi z obcietymi klami. Stoja tak sobie pod niewielkim daszkiem, pilnowane caly czas przez ludzi i rozdaja blogoslawienstwa odwiedzajacym zoo. Blogoslawienstwo polega na tym, ze trzeba pochylic glowe,a slon dotyka jej swoja traba. po blogoslawienstwie jeszcze je troche wysciskalam i poglskalam, az w koncu pan z naszego samochodziku sie na mnie zdenerwowal, ze za dlugo i kazal mi wracac. Oczywiscie najbradziej zaprzyjaznilam sie z malym sloniatkiem, ale duze tez byly niczego sobie. Z ciekawostek w zoo - biale tygrysy. naprawde nieziemskie. Reszta zwierzat albo pochowana albo nie zainteresowana widokiem bialego czlowieka. Zwierzaki raczej takie same jak i w Warszawie, tylko mniej roznorodnie, za to na wiekszym terenie, co sie im niewatpliwie chwali.

Przemoczeni do suchej nitki (wyprobowalam moj nowy windstoper - nasiaka woda momentalnie, ale rownie szybko schnie) poszlismy zjesc lunch. Kierwoca przy okazji obwiozl nas po polowie miasta, bo koniecznie chcial skasowac wiecej za przejazd, a my poniewaz bylismy glodni, zli, zmarznieci, przemoczeni i wiele innych nawet za bardzo sie z nim nie klocilismy. Jednak warto bylo zaplacic dodtakowe kilkadzisait rupii,ze dostac taki obiad. troche mi glupio bylo wejsc do restauracji (wygladala tak, ze w warszawie w takim miejscu prawdopodobnie moglabym kupic tylko wode)w moich przemoczonych podrozniczych ciuchach, ale kofta, ktora tu serwuja jest najlepsza na swiecie, a przynajmniej najlepsza jaka do tej pory jadlam. Joe zamowil do obiadu jakas salatke, ktora zostala przyozdobiona zielona papryczka chilli. nieswiadom jej palacych wlasciwosci schrupal ja, myslac, ze to zwykla europejska zielona papryka. Konsekwencja byly lzy w oczach, moj smiech przez reszte dnia, niezly ubaw kelnerow, ktorych poprosilismy o pomoc i trzy zjedzone torebki cukru, ktore mialy zredukowac smak chilli.

Powrot do domu odbyl sie iscie Majkelowym stylu. Autobus jeszcze nie zdazyl zatrzymac sie na peronie, a ludzie juz do niego wsiadali w biegu. Takiego tlumu na dworcu do tej pory jeszcze nie wiedzialam.Podobnie bylo na dworcu kolejowym, kiedy zobaczylismy ludzi trzymajacych sie czego sie dalo na zewnatrz pociagu byle tylko jakos sie zalapac na przejazdzke postanowilismy wziac atuobus. tu przynjamniej nie zapakuja, wiec ludzi niz jest miejsca i ktos czuwa nad w miare jakotakim porzadkiem. Konduktor nawet chcial pogonic jakas rodzinke, zebysmy mieli gdzie siedziec, jednak jakos odwiedlismy go od tego pomyslu, co nie bylo takie latwe, bo ani my w hindii nie mowimy, ani on po angielsku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz