Do Varanasi jak to w Indiach bywa dotarlam z opoznieniem, tym razem 2 godzinym i to w sumie dobrze bo jak dojechalam to juz widno bylo. Oczywiscie na dzien dobry przykleil sie do mnie tlumek Indusow tluczaczych mi co jest mi niezbedne i dlaczego tylko oni sa to w stanie zaoferowac. Wzielam wiec riksze od czlowieka, ktory mnie nie nagabywal i pojechalam w glab swietego miasta.
Nasz hotel byl ukryty w gaszczu uliczeka starego miast - prawie jak labirynt, raz wejdziesz i mozesz nie znalezc drogi powrotnej. Zanim weszlam zlapal mnie jakis dzieciaczek, ktory powiedzial, ze mnie zaprowadzi i zaakceptowanie jego pomocy bylo calkiem rozsadnym wyjsciem. Sama na pewno bym nie trafila. Chociaz recepcjonista powiedzial, ze mialam duzo szczescie, ze mnie odstawil na miejsce.
Po krotkim odswiezeniu przyszedl czas na sniadanie - tym razem eurpejskie - tosty z serem i pomidorem. Chyba nigdy nie samkowaly tak dobrze jak tutaj w Indiach;).
Jezeli nie wierzycie, ze na uliczce o szerokosci 1,5 merta moze miescic sie krowa, motor i znajdzie sie jeszcze miejsce dla czlowieka to nie bylicie w Varanasi. Kolejne "niemozliwe a jednak mozliwe" dotyczy ruchu na ulicach. Ciezko okreslic ktorostronny ruch tu panuje. Kazdy jedzie jak chce, a pomiedzy krowy ludzie, rowery, riksze, tuk-tuki i zaledwie kilka samochodow. Kierowcy maja tu tak nieprawdopodobny refleks, ze chyba nigdzie indziej na swiecie, tak nie ma. Musza miec, bo gdyby nie to pewnie populacja Indii zmniejszylaby sie o polowe. O ghatach, gangesie nastepnym razem, bo niedlugo mijaja dwie godziny odkad zaczelam stukac w klawiature, wiec czas zmienic otoczenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz