piątek, 3 grudnia 2010

i z powrotem w raju 19-25.11

Dotarlam w koncu do miejsca, w ktorym udalo mi sie osiasc na dluzej niz kilka dnia. A dokladnie na caly tydzien. Mieszkalysmy w osrdoku jak z obazka, male chatki, hamaki, stoliki, przy ktorych jedzac sniadanie patrzysz na ocean. Nalesniki z miodem, codzinnie swiezo wyciskany sok, omlety, salatki owocowe, a to wszystko w cenie pokoju. I byloby idelanie gdyby nie kruki, ktore od czasu do czasu podlatywaly do talerza i porywaly wszystko co sie na nim znajdowalalo. Nasz hotel znajdowal sie nad samym oceanem, takze wystarczylo wskoczyc w kostium wziac recznik i za trzy minuty czlowiek byl w wodzie. A plaza byla najbardziej niesamowita plaza na jakiej w zyciu bylam. Piasek wcale nie byl zloty, bialy czy jakis inny, a zupelnie czarny. Wlasciwie nawet ciezko bylo to nazwac piaskiem, to raczej mial, ktory po pierwszej kapieli miala wszedzie - na reczniku, we wlosach, kostiumie.

Wieczory uplywaly blogo przy milej muzyce, pysznym europejskim jedzeniu, rybach, swiezo zlowionych tak ppysznych i soczystych, jak nigdzie indziej na swiecie. I pinacolada ze swiezego soku anasowego i ze swiezym sokiem kokosowym. Po prostu raj :)

środa, 1 grudnia 2010

powrot w chmury Munnar 17/18.11

Po bardzo wczesnej pobudce i trzesacej podrozy autobusem dotarlysmy do jednego z najpiekniejszych miejsc w indiach. ak przynamniej twierdzi lonely planet. Munnar byl kolejnym miejscem i doweodem na to, ze hindusom brakuje kreatywnosci i pomyslu na stworzenie czegokolwiek. Takie miejsce w Europie z pewnoscia nie mogloby sie opedzic od turystow, a w Indiach, jak to w Indiach brud, smrod i ubostwo.

Munnar to chyba najpopularniejsze w Indiach miejsce dla milosnikow herbaty, wraz z moimi nowymi, polskimi towarzyszkami uczynilysmy go kolejnym celem naszej podrozy. Wjazd w gory to nie tylko temperatura bardziej znosna dla europejczykow, ale takze oblede widoki, tysiace hektarow prosniete herbacianymi krzakami, ktory pod wplywem slonca mienia sie na zielono niebieski kolor. Aby moc bardziej niecieszyc sie widokami i jeszcze zrobic kilka zdjec (to glowne dziewczynki) postanowilysmy zaszlec i wynajac na calyd zien taksowke, zamiast tluc sie w ajkiejs zorganizowanej wycieczce. Tym samym po raz kolejny w Indiach przekonalam sie, ze nawet jezeli zaplace wicej to nie znaczy to, ze usluga zostanie wykonana lepiej. Nasz kierowca niedosc, ze prawie nie mowil po angielsku, to jeszcze w swoim dziwnym dzikim jezyku probowal ustalac z nami jakies szczegoly wycieczki. Skoro nie mowil, to juz lepiej w ogole moglby sie nie odzywac i nie zaklocac nam podziwiania cudow natury :). Omowie, wiec program po kolei:

- muzeum herbaty - w lonleyu napisali, ze kiepskie, wiec postanowilysmy nie wchodzic, a w zamian za to nacieszyc sie innymi miejscami
- park narodowy - podczas 45 minut spedzonych w kolejce przesunelam sie o 5 metrow, kolejka miala z 50, wiec mozna sobie latwo policzyc po jakim czasie dostalybysmy sie do kasy, po godzinie stania zrezygnowalysmy i udalysmy sie do samochodu by kontynuowac podroz (warty napomkniecia jest fakt, ze bilet dla cudzoziemcow kosztuje 10 razy tyle co dla lokalsow, ale kiedy zapytalysmy, gdzie jest kolejka dla nas to popatrzyli na nas jak na idiotki i powiezilei, ze dla nas to przeciz tylko trzy dolary; chyba troche wiecej, ale niewazne)
- wodospady - w programie naszej wycieczki bylo kilka wodospadow, calkiem ladnych szkoda tylko, ze wodospad zazwyczaj, gdzies w polowie jest przeciety wstazka drogi, wiec ogladanie wodospadow w duzej mierze odbywa sie zza okien samochodu
- lasy kardamonowe i bambusowe - w sumie to bylo najbradziej interesujacym dla mnie punktem wycieczki, zwiedzanie lasu podobnie jak wodospadow odbylo sie z samochodu, okazalo sie, ze przez srodek lasu wiedzie droga, a sam las jest z obydowu strony otoczony plotem
- sanktuarium zycia dzikiego - tutaj spodziewalam sie jeleni, sloni i innej dziekije zwierzyny, ze zwierzat byl tylko roj wazek, a cale sankturaium to "zakaz wstepu do lasu" i jakis smieszny budyneczek, w ktorym jest muzeum, ktore rownie dobrze mozna obejrzec na zdjeciach, ktore stoja na slupie przed nim

Zrozpaczone nasza wspaniala przygoda postanowilysmy jednak obejrzec muzeum hebaty i to byla chyba najlepsza czesc calej wycieczki. Pomijajac oczywisc ie obledne widoki na okolo i fakt, ze samodzielnie zbieralam herbate uzywajac do tego jakiegos smiesznego urzadzenia. Oczywiscie zbeiranie herbaty nie bylo bardzo za darmo. Panie same sobie wyplacicly honorarium z mojej torebki w czekoladowych ciastkch, ktore mialy stanowic prowaiant na caly dzien (jedna z Pan podeszla i zaczela pokazywac na moja torebke, potem ja sobie sama otworzyla - nie za bardzo wiedzialam o co jej chodzi, wiec pozwolilam- i wyjela ciastko, jak zobaczyly to jej koleznaki to oblazly mnie ze wszystkich stron, postanowilam, wiec po prostu oddac jednej z nich cala paczke ciastek i niech sobie walcza miedzy soba bez mojego udzialu).

W zaglebiu herbacianym wybor herbaty jest niewiele wiekszy niz w Chittoor, a zdecydowanie mniejszy niz w Polsce zlapalam wiec tylko paczke zielonej harbaty i imbirowa oraz czekoladowa kawe i na tym sie herbaciana przygoda skonczyla. Problem z herbata polega na tym, ze oni nie maja herbaty lisciastej, a jedynie cos co nazywa sie kurz albo pyl i moim zdaniem nie za bardzo nadaje sie do picia.

Najwieksza zaleta calego Munnaru bylo to, ze wlasciciel mila zimne piwo w lodowce i bylo to najtansze piwo jakie pilam w Indiach.

poniedziałek, 29 listopada 2010

umierajac ... Chittoor 29.11

... z nudow. Zanim uzupelnie kolejne historie z wakacji co wcale nie jest takie latwe (znowu zabrali nam komputer) przekopiuje cos co niedawno odkrylam na fejsbuku. I co odkrylam u siebie, po dwoch miesiacach nieobecnosci w domu i cywilizowanym swiecie. Chcialabym pojsc na micure bez strachu ze cazki do paznokci beda brudne i zlapie jakiegos syfa. Chcialabym pojsc do sklepu i kupic normalna sukienke bez miliona oczu wgapionych we mnie i ludzi czekajacych na to, ze sprzedac mi jak najwiecej. Chcialabym sie przejechac samochodem bez wszechobecnych klaskonow. Chcialabym pojsc na impreze i napic sie, duzo, a przynajmniej tyle na ile mam ochote bez pelnych wyrzutu i zdziwienia spojrzen, bo jestem jedyna kobieta, ktora kiedykoliwek byla i bedzie w tym obskornym bardze. Marze o tym, zeby zrobic porzadny makijaz, ktory nie rozplynie sie od goraca zaraz piec minut po wyjsciu z domu. Pragne pojsc do kina, nie musi to byc mezczyzna, byle bialy i mowiacy w jakims ludzkim jezyku. A ponad wszystko chcialbym byc w domu z ludzmi, o ktorych nigdy nie zapomnialam. Koniec mojego pobytu zbliza sie wielkimi krokami im blizej tym szybciej mija czas. I sumie nie wiemczy sie cieszyc, ze za chwile juz bede z tymi wszystkimi, za ktorymi tak tesknie, czy tez moze palakac, bo pomimo tych wszytkich rzeczy chyba bede troche tesknic za moimi Indiami. Za Vijji, ktora co chwila podsuwa nam pod nos jakies pysznosci, za tarasem na dachu, za psem, ktory jest prawie tak cudowny jak moje psy, za Brytolem, ktory wyjezdza jutro, za sloncem i moja piekna oplaneizna, pierwsza od kilku lat.

To sie rozpisalm, a pod spodem to co mnie notchnelo:)

Ktoś powiedział, że mój cel życia jest próżny. Żyję dla sukienek Gucciego. Żyję dla Cosmopolitanów. Żyję dla tych kilku zer na koncie. Żyję dla przystojnych chłopców i ich Lexusów. Żyję dla nocy, których nie pamiętam, z ludźmi, których nigdy nie zapomnę. Ż...yję dla samej chęci życia i brania z niego jak najwięcej. Żyję na złość tym wszystkim zawistnym sukom, których marzeniem jest bym zniknęła. Żyję dla manicure , pedicure , make-up'u i stylu. Żyję, dlatego, że kocham to życie, które jest dla mnie najlepszym prefektem. Żyję też dla tego co się jeszcze nie wydarzyło i tego co mnie czeka... I jeżeli to czyni moje życie próżnym... To chcę aby właśnie takim było.

sobota, 27 listopada 2010

and his permanent adress - Cherai Beach 16.11

Moze nie tak do konca wyobrazalm sobie rajska plaze, ale jednak cos w tym bylo. Moze fakt, ze to moja pierwsz kapiel prawie w oceanie, co prawda bylo to morze arabskie, ale kto wie, gdzie jest dokladnie granica miedzy oceanem a morzem. Pogoda, przynajmniej przez pol dnia byla nisamowita, wiec pierwszy raz w Indiach zostalam poparzona przez slonce. A drugie pol dnia spedzilysmy w knajpie popijajac zimne piwko. Czego chciec wiecej. Moze tylko tego, zeby deszcze nie padal. Ale coz zrobic w koncu mamy srodek pory deszczowej, a deszcz pewnie jest lepszy niz slonce, ktore prazy niemilosiernie od rana do nocy.

god's own country - Kochi 14/15.11.2010

Ostatecznie przkroczylismy nasza upragniona granice z Kerala. Po wyruszeniu z Coimbatore swiat zaczal wygladac coraz lepiej, by ostatecznie po dojechaniu do Ernakulam - naszego miasta doceloweg - znowy zaminic sie we wszechogarniajacy balagan. Dziury w drogach wiesze niz gdziekolwiek, ale za to zauwazylismy rzecz niesamowita, a mianowicie swiatla. Ponadto gdy swiatlo bylo czerwone samochody staly, ruszaly dopiero na zielonym. Zaczelam sie zastanawiac, czy moze ten pociag, ktory nas przywiozl, nie byl jakims magicznym pocigaiem i moze przniosl nas w jakis niesamowity sposob do Europy. Jednak tak jak pisalam poza swiatlami i przesgtrzeganiem zasad rucho drogowego nic sie w naszym upragnonym raju nie zmienilo.

Zeby dostac sie do naszego osoatecznego celu wedrowki - do fortu Kochi musielismy jeszcze przedsotac sie promem. Kochi jest polozone na kilku wyspach co sparwia, ze komunikacja wodna jest tu bardzo ppularna. Na przystani promowej ktos krzyknal "welcome to paradise". Mialam ochote zasmiac sie jemu w twarz, bo wcale nie tak wyobrazalam sobie raj. Po dostaniu sie do Frotu Kochi i po dlugich dyskusjach na temat tego jak sie dostac do celu (caly problam polega na tym, ze jezeli cos nazywa sie fortem to wyobrazalm sobie, ze bedzie to jakis fort lub przynajmniej jego riuny, fort Kochi jest natomiast tylko wyspa i ciezko nam bylo to na pocztaku zrozumiec i prosilismy wszystkich, zeby zawiezli nas do fortu) chyba rzeczywiscie wyladowa.lismy w raju. Uliczka pelna turytow, sklepiki z indyjskimi ubraniami dla europejczykow, bizuteria, szaliki, a to dlaczego zupelnie starcilam glowe w tym miejscu to przeurocze kanjpki w stylu warszawskich samych fusow, cafe fajki. Piwo w barach (chyba drinki to juz bylaby przesada).

Najwiksza niespodzianka w Kochi byly dwie Polskie, a co jeszcze lepsze warszawskie podrozniki. Dziewczyny towarzyszyly mi juz do konca mojej podrozy. W Kochi wybralismy sie jeszcze na upragnione Bcakwaters, ktore w sumie niczym wspanialym nie byly. Dzieki temu uda nam sie uniknac Alapuzy i prosto z pol herbaciamych wykonamy skok do oceanu.

niedziela, 14 listopada 2010

z glowa w chmurach - ooty 12/13.11

Chyba zaponialam, ze juz 11 miesiac mamy i poprzednie psoty opatrzalam caly czas jako pazdziernik, ale nic to :). Rozpoczelismy, wiec nasze spontaniczne wakacje. Pierwsze miejsce, jak wszyscy wraz z lonley planet przekonywali, to mial byc cudowny kurorcik w gorach. W gorach rzeczywiscie byl, cudowny raczej nie. W Mysore bylismy tak zmeczeni, ze jakos nie zwracalismy juz uwagi na to, ze autobus kosztuje 3razy tyle co powinien i ze wcale nie jedzie duzo krocej niz normalny publiczny autobus. Zaplaciclismy po 250rupii za podroz do Ooty, ktora jak sie potem okazalo, byla wycieczka dla bogatych indyjskich turystow. Znaczy, ze w Indiach nawet jesli zaplacisz odpowiednio duzo, nie masz gwarancji, ze dostaniesz sie tam gdzie chcesz i kiedy chcesz. Jedyna zaleta tej wycieczki byl przejazd przez dzungle. Malpy skakaly po drzewach, a slon bral kapiel w pobliskiej rzece. Oprocz tego nic specjalnego w tej dzungli nie bylo. W samym Ooty poplywalismy rowerem wodnym po sztucznym jeziorze i to tyle atrakcji. No moze jeszcze jedna byl naprAwde pyszny obiad. W nocy pomimo mojego nowego, podobno cieplego spiwora, prawie zamarzlam. Jednak zima w Indiach potrafi byc byc naprawde zimna. Z samego rana nastepnego dnia zwinelismy sie z Ooty i byla to chyba najpiekniejsza podoz autobusem jakiej kiedykolwiek doswiadczylam. Jechalismy przez chmury i ponad chmurami. Z okna autobusu obserwowalam tylko obloczki przesuwajace sie ponizej nas. Poza pieknymi widokami mialam rowniez mdlosci widzac odleglosc dzielaca mnie od przepasci. W autobusach nie ma drzwi, wiec mialam wrazenie, ze przy gwaltowniejszym hamowaniu poprostu wylece wprost na herbaciane pola rozciagajace sie kilkaset metrow w dol.

czwartek, 11 listopada 2010

wakacje

Magiczna 50 juz minela. Ciekawa jestem ile osob, przeczytalo wszystkie 50 postow i czy uda mi sie kiedys dobrnac do setki :).

Poniewaz szkola nie chce nas juz wiecej z powodow roznych. Glownym jest upierwdliwy wlascicile i fakt, ze Golden Bells ma niecale dwa miesiace, zeby sie przeniesc do jakiego sinnego miejsca, ktorego oczywiscie nie ma. Skutkiem tego moze byc calkowite zamkniecie szkoly. No, ale wciaz mamy nadzieje, ze moze jeszcze cos sie zmieni.

Wiec, poniewaz szkola juz nas nie chce zabieram Brytola na wakacje albo tez on zabiera mnie. Poniewaz rezerwacja pociagu na nastepny dzien, szczegolnie w poludniowych Indiach, jest prawie niemozliwa, znalezlismy pociag, ktory jedzie prawie tam gdzie chcemy na dzisiejszy wieczor. Brytol, wiec niewiele myslac zarezerwowal sleepera, czyli najtansza klase - tylko tu byly dostepne miejsca. Mamy wiec zamiar sie napic i przespac cala noc otoczeni sprzedawcami zabawek, herbaty,ogorkow z sosem do wyboru, naszyjnikow, lancuchow i wszystkich innych smieci dosteonych w pociagu. Juz sie nie moge doczekac. Najpierw gory - Ooty, potem wybrzez Kochi, potem znowu gory - Munnar, Backwaters w Kerali, poludniowy przyladek w Indiach i zobaczymy co dalej.

niedziela, 7 listopada 2010

blogoslawiona 7.10

Nie zwazajac na cyklony i wszystkie inne przeciwnosci losy, postanowilismy nie zmieniac naszych planow i pojechac do zoo pobawic sie z malpami, poglaskac slonie oraz zaprzyjaznic sie z bialym tygrysem. Mina tylko troche mi zrzedla, kiedy zaraz po obudzeniu zobaczylam, za leje. Na szczescie zaraz potem sie rozpogodzilo. To znaczy przestalo lac, a jedynie siapilo. Naprawde bylam zla, ze cyklon nie mogl wybrac sobie innej pory na odwiedzenie Indii. Przez caly dzien padalo mniej lub bardziej. Jak dotarlismy do zoo przyszedl czas na ta czesc bardziej, wiec postanowilismy wynajac cos co jezdzi i ma dach. Nic takiego nie bylo, ale mozna za to bylo za jakies 1,2zl przejchac sie samochodem od jednej klatki do drugiej. Malp nigdzie bylo, chyba stwierdzili,ze skoro zyja na wolnosci doslownie wszedzie to nie ma co ich zamykac w zoo. tym samym ostatecznie juz utracilam nadzieje na pozyskanie nowych znajomych na subkontynencie. Jednak wizyta u sloni wynagrodzila mi wszystko. Strasznie przykro mi bylo kiedy na nie popatrzylam, cztery slonie stoja w rzedzie, przypiete lancuchami do podlogi z obcietymi klami. Stoja tak sobie pod niewielkim daszkiem, pilnowane caly czas przez ludzi i rozdaja blogoslawienstwa odwiedzajacym zoo. Blogoslawienstwo polega na tym, ze trzeba pochylic glowe,a slon dotyka jej swoja traba. po blogoslawienstwie jeszcze je troche wysciskalam i poglskalam, az w koncu pan z naszego samochodziku sie na mnie zdenerwowal, ze za dlugo i kazal mi wracac. Oczywiscie najbradziej zaprzyjaznilam sie z malym sloniatkiem, ale duze tez byly niczego sobie. Z ciekawostek w zoo - biale tygrysy. naprawde nieziemskie. Reszta zwierzat albo pochowana albo nie zainteresowana widokiem bialego czlowieka. Zwierzaki raczej takie same jak i w Warszawie, tylko mniej roznorodnie, za to na wiekszym terenie, co sie im niewatpliwie chwali.

Przemoczeni do suchej nitki (wyprobowalam moj nowy windstoper - nasiaka woda momentalnie, ale rownie szybko schnie) poszlismy zjesc lunch. Kierwoca przy okazji obwiozl nas po polowie miasta, bo koniecznie chcial skasowac wiecej za przejazd, a my poniewaz bylismy glodni, zli, zmarznieci, przemoczeni i wiele innych nawet za bardzo sie z nim nie klocilismy. Jednak warto bylo zaplacic dodtakowe kilkadzisait rupii,ze dostac taki obiad. troche mi glupio bylo wejsc do restauracji (wygladala tak, ze w warszawie w takim miejscu prawdopodobnie moglabym kupic tylko wode)w moich przemoczonych podrozniczych ciuchach, ale kofta, ktora tu serwuja jest najlepsza na swiecie, a przynajmniej najlepsza jaka do tej pory jadlam. Joe zamowil do obiadu jakas salatke, ktora zostala przyozdobiona zielona papryczka chilli. nieswiadom jej palacych wlasciwosci schrupal ja, myslac, ze to zwykla europejska zielona papryka. Konsekwencja byly lzy w oczach, moj smiech przez reszte dnia, niezly ubaw kelnerow, ktorych poprosilismy o pomoc i trzy zjedzone torebki cukru, ktore mialy zredukowac smak chilli.

Powrot do domu odbyl sie iscie Majkelowym stylu. Autobus jeszcze nie zdazyl zatrzymac sie na peronie, a ludzie juz do niego wsiadali w biegu. Takiego tlumu na dworcu do tej pory jeszcze nie wiedzialam.Podobnie bylo na dworcu kolejowym, kiedy zobaczylismy ludzi trzymajacych sie czego sie dalo na zewnatrz pociagu byle tylko jakos sie zalapac na przejazdzke postanowilismy wziac atuobus. tu przynjamniej nie zapakuja, wiec ludzi niz jest miejsca i ktos czuwa nad w miare jakotakim porzadkiem. Konduktor nawet chcial pogonic jakas rodzinke, zebysmy mieli gdzie siedziec, jednak jakos odwiedlismy go od tego pomyslu, co nie bylo takie latwe, bo ani my w hindii nie mowimy, ani on po angielsku.

uposledzenie 6.10

Zazwyczaj po kilku dniach wolnych w szkole nie pojawia sie ponad polowa uczniow, zeby nie sciagac wiec wszystkich nauczycieli klasy sa laczone. Z tego tez powodu dostalam dzisiaj pod opieke obydwie grupy przedszkolne i pierwsza klase, czyli dzieciaki od 3 do 6 lat. Nie musze chyba tlumaczyc, ze dzien okazal sie jedna wielka porazka, biorac pod uwage rowniez to, ze 90% dzieci nie mowi po angielsku, a spora czesc rowniez niewiele rozumie w tym jezyku. Ale dzisiaj nie o tym bedzie.



Zaraz po wejsciu do klasy zoabczylam, ze jeden z chlopcow siedzi z daleka od calej grupy i cos tam sobie tylko skrobie na swojej tabliczece. Poprosilam jego, zeby dolaczyl do reszty dzieciakow i bral udzial w cwiczeniach. Moje proby na niewiele sie zdaly, wiec w pewnym momencie sie poddalam. Zaraz potem zaczal on jednak biegac i bic inne dzieci. Poprosilam, zeby wyszedla na zewnatrz i najwolniej i najbardziej wyraznie jak tylko potrafie zaczelam jemu tlumaczyc, ze tak nie wolno, ze jego zachowanie absolutnie mi sie nie podoba ima natychmiast przestac. Dzieciak tylko sie usmiechnal,cos tam odpowiedzial po swojemu i wrocil do klasy. Za chwile histria zaczela sie od nowa. Poniewaz nie bylam w stanie zrozumiec, co on mowi, on z pewnoscia tez niewiele rozumial z mojej paplaniny poszlam do Vidyi z prosba o pomoc w tlumaczeniu. Kiedy przedstawilam jej moj problem, ona odparla "Aha, zapomnialam Tobie pwoiedziec. on jest uposledzony umyslowo, wiec sie nim po porstu nie przejmuj". (uposledzony - to cytat z wypowiedzi)

Cale Chittoor wraz z reszta stanu zyje wielkim newsem - jutro ma przejsc u nas cyklon. Wspolnie z Joe'em doszlismy do wniosku, ze przynajmniej nie bedzie nudno. Jeszcze nigdy nie wiedzialam cyklonu, a juz na pewno nie bylam w jego centrum.

piątek, 5 listopada 2010

piwo nigdy nie smakowalo tak dobrze 4/5.10

To mam Brytola, mam tez nadzieje, ze bedzie nam sie dobrze zylo razem. Jak narazie nie jest zle. Wczoraj bylismy na basenie, troche sie zdziwilam, bo poza nami nie bylo tam zupelnie nikogo, pomimo tego, ze Hindusi maja teraz swoje swieto.

Swieto - kiedy czytalam jego opisy w przewodniku - wydawalo sie byc wspaniale. Diwali to swieto swiatel, sama nazwa brzmi cudwnie. W rzeczywistosci glupota ludzka potrafi nawet najfajniesze rzeczy zamienic w ... Nie wiem co. Wczoraj rano, naprawde rano, mysle, ze okolo czwartej, bo bylo jeszcze ciemno obudzily mnie wystrzaly. Pierwsza mysl - Vijji robi sniadanie i uzywa miksera. Druga - zaczela sie wojna. Ani Vijji ani wojna - hindusi ku czci swojego boga rzucaja petardy od rana do wieczora i prowadza konkurs kto uzyje glosniejszej. Naprawde mozna oszalec. Ktos madrze skomentowal, ze oni poprostu spalaja pieniadze. Trcohe tak to wyglada, bo nawet najbiedniejsi ludzie wydaja ogramne kwty na zakup petard.

W piatek, drugi dzien Diwali, postanowilam, ze kolejnego dnia na miejscu nie usiedze i czas gdzies sie ruszyc. Poniewaz Joe byl tego samego zdania po 4 godzinach narad i godzienie szykowania (i to wcale nie ja sie grzebalam) pojechalismy do miasteczka, ktore jest niedaleko zobaczyc zlota swiatynie. Skoro nie dane bylo mi jecha Armristsar odwiedzialam przynajmniej Vellor. Swiatynia piekna, ale zaraz potem trafilam do jeszcze wspanialszej swiatyni. Postanowilam, ze skoro juz mam zkim to wypije moje pierwsze piwo w Indiach. W Lonely Planet znalazlam jakas wpsaniala restauracje, ktora oczywiscie okazala sie zamknieta. Na szczescie w hotelu byl tez bar. bar wygladal najzupelniej europejsko z jednym wyjatkiem - bylam tam jedyna kobieta. W ogole mam wrazenie, ze te sciany po raz pierwszy doswiadczyly obecnosci osobnika plci zenskiej. Bylam wiec nielada zjawiskiem wsrod tlumu pijacych (jeszcze nie pijanych, chyba za wczesnie na to bylo) indusow. najlepsza czesc pobytu zaczela sie jednak w momencie, kiedy zaczelam dociekac, w ktorym miejscu jest lazienka. Okazalo sie, ze nie ma tu czegostkiego jak lazienka damska, wiec jakis mily zaprowadzil mnie do meskiej. Sprawdzil czy przypoadkiem nikogo nie ma w srodku i stanal na strazy - drzwi oczywiscie nie dalo sie zamknac od wewnatrz. Takze swoje pierwsze piwo mam za soba, a przed soba ... pchote na nastepne.

środa, 3 listopada 2010

slad bialego czlowieka 2.10

W koncu po ponad dwoch tygodniach moje oczy ujrzaly bialego czlowieka. Od dzisiaj mam swojego bialego czlowieka w domu. To z dobrych wiadomosci. Zla jest taka, ze u mnie w domu nie mozna pic alkoholu. Coz nie wszystko moze byc idelane.

Wraz z przyjazdem Joe'go i pojawieniem sie w szkole stracilam natychmiast zainteresowanie moich przedszkolakow. pies znalazl nowego przyjaciela, a Vijji wydziela mi ilosc cytryn,ktore moge zuzyc na przygotowanie soku przed wyjsciem do szkoly. tymniejmniej moj nowy wspolokator wydaje sie calkiem sympatyczny, wiec moze jakos dojdziemy razem do ladu z indyjska rzeczywistoscia.

Zaraz po przyjezdzie oddalam do krawca moje spodnie z prosba o wymiane suwaka, bo sie popsul. Dzis dostalam je z powarotem po dwoch tygodniach. Oczywiscie suwak nie zostal wymieniony. Poniewaz potrzebuje ich natychmiast na jutro poszlam do krawca, ktory jest obok naszego domu z wielka prosba o pomoc. Wymienili prawie od reki :). Indie ucza cierpliwosci.

klatwa 30/31/01.10

Zanim zaczne o klatwach chcialam sie jeszcze podzielic z Wami historia z soboty - wizyta u indyjskiej kosmetyczki. Kiedy moje brwi zarosly juz niemilosiernie i zadnymi ludzkimi sposobami nie bylam w stanie sie ich pozbyc, postanowilam, ze poprosze o pomoc profesjonaliste. Kosmetyczka miescie sie niewielkim mieszkaniu, maja tam wszystko czego europejskie kobiety do szczescia potrzebuja, no moze oprocz rudej farby do wlosow. Kiedy pytalam Vijji jak wyglada regulacja brwi (troche sie balam, ze moze uzywaja do tego golarki albo brzytwy, a wtedy raczej bym nie skorzystala,zeby nie zlapac jakies swinstwa) tlumaczyla mi, ze uzywaja do tego nitki. Troche nie za bardzo chcialam w to wierzyc, wiec pomyslalam po prostu, ze zle zrozumialam. najwazniejsze, ze nie uzywaja zadnych otstrych narzedzi. Vijji jednak miala racje. kosmetyczka zwija dwa kawalki nitki i bierze brwi pomiedzy nie i potem wyrywa. Nie dokonca wiem jak to wygladalo, bo mialam zamkniete oczy, ale jak zobaczylam nitke to nie mgolam uwierzyc, ze tym zamierzaja mi regulowac brwi. Okazalo sie jednak, ze zrobily to calkiem niezle, nie gorzej od warszawskich kosmetyczek. Potem zaaplikowaly mi jeszcze jakis krem i za wszystko zaplacilam zlotowke.

To teraz o klatwie. W Egipcie jest klatwa faraona, nie wiem czyja klatwa jest w Indiach. W kazdym razie polozyla mnie do lozka na dwa dni z potwornym bolem glowy. Trzeciego dnia stweirdzilam, ze tak dalej byc nie moze i wybralam sie do lekarza. Moze zaczne od tego, ze nie byl to zwykly lekarz tylko bardzo porzadna prywatna klinika. Tymniejmniej za wizyte zaplacilam 8zl. Lekarz zbadal mnie przez ubranie! nie wiem czy cokolwiek wysluchal w moim organizmie, bo mialam wrazenie, ze w ogole bal sie dotknac mnie stetoskopem. Cale badanie trwalo, wiec moze 30 sekund. Diagnoza jednak byla trafna i taka jakiej sie spodziewalam - jakas bakteria, na ktora jednym lekarstwem jest antybiotyk. Wiec obecnie rozkoszuje sie juz drugim antybiotykiem w Indiach. Najwazniejsze jednak, ze po wzieciu pierwszej porcji tabletek (dostalam chyba 7 roznych) wszystkie problemy poszly w zapomnienie. W aptece nie sprzedaja tak jak w Polsce calego opakowania tabletek, a jedynie tyle ile jest wypisane przez lekarza. Tym samym cala choroba kosztowala mnie okolo 20 zl. Znaczy moge chorowac do woli, na pewno przez to nie zbankrutuje :).

wtorek, 2 listopada 2010

korepetycje z Hindii - 29.10

Dzisiaj po raz pierwszy mialam okazje wziacudzial w specjalnie przygotowanych dla mnie lekcjach hindii. Moja nauczycielka jest barzo wynmgajaca, zadaje sporo pracy domowej,a jesli nie zrobie wszytskiego poprawnie staje sie bardzo zla. Moja nauczycielka ma 3 lata i jest najfajniesza nauczycielka jaka kiedykolwiek mialam. Powoli poznaje litery alfabetu, ale jak sie dowiedzialam, ze jest ich ponad 500 swteirdzilam, ze lekcje jezyka moga poczekac.

Dzisiaj w szkole milam troche smieszne, troche smutne i na pewno dziwne doswiadczenie. jedna z dziewczynek strasznie mnie zdenerowala,wiec poprsilam ja zeby wyszla z klasy. Reszte dziaciakow usadowilam wewnatrsz budynku i porpsilam, zeby poczekali. Wyszlam do dziewczynki i zapytalam czy uwaza ze jej zachowanie bylo smieszne. oczywiscie wykorzystalam wszystkie madre rady "jak rozmawiac dzieckiem". Staralam sie patrzec jej w oczy i miec jej twarz na wysokoscie mojej. Chyba musiala byc strasznie przerazona, bo tylko pokiwala glowa jako odpowiedz na moje pytanie.

I jeszcze najnowsze newsy z zycia Chittoor. Niektorzy rodzice placa wlascielom tuktukow, zeby codziennie odwozili i przywozili ich dzieci do i ze szkoly. tak tez zrobili rodzice jednej ze studentek collegu. Wszystko bylo dobrze dopoki kierowca nie zakochal sie w niej. Dziewczyna oczywiscie odmowila, a kilka dni pozniej zostala oblana przez niego kwasem i obecnie umiera w jakims lokalnym szpitalu. Jakis czas temu sytuacja byla podobna tyle, ze dziewczynie poderzneli gardlo.

Jak przyjechalam Vijji poprosila mnie, zebym nie wracala po ciemku. Zaczynam rozumiec jej obawy. Choc i tak zostane przy stwierdzeniu, ze kobry sa najgorsze (gorsze od kwasu). Poniewaz zyjemy raczej na obrzezach miasteczka wieczorami wypelzaja tu dzisiatki albo nawet setki kobr. Dlatego nawet wieczorne spacery z psem odpoadaja dla mnie.

piątek, 29 października 2010

znikajace dni - 28.10

Dzisiaj wieczorem siedzialysmy sobie z Vijji na tarasie, a dokladnie na dachu, ja pograzona w myslach co powinnam zrobic przez kolejne dwa dni z moimi dzieciaczkami i Vijji probujaca odciagnac mnie od szkolnych mysli. Kiedy zaczelam jej tlumaczyc, ze musze wymyslic zajecia jeszcze na dwa dni byle tylko przetrwac do konca tygodnia, Vijji powiedziala, ze zostal mi juz tylko jeden dzien. Ja na to, ze niemozliwe, bo przeciez dzis jest sroda, a ona, ze dzis czwartek. Spojrzalam do komputera i byl czwartek, na facebooku czwartek, na skypie czwartek. Albo caly swiat probuje mnie oszukac albo rzeczywiscie jest czwartek, a nie jak mi sie wydawalo piatek. tymniejmniej nadal nie jestem w stanie dojsc do tego, gdzie mi sie zgubil jeden dzien. liczac od wycieczki do Chennai powinien byc to trzeci, a nie czwarty dzien w szkole.

Walcze, staram sie trzyamc dzielnie, ale mam wrazenie, ze pewnych rzeczy przeskoczyc sie nie da. Z dyscyplina podczas zajec jest ciut lepiej, ale nadal mam pewnego kaca moralnego (o innym nie ma mowy ze wzgledu na ceny alkoholu i bark towarzystwa - Joe czekam na Ciebie) ze tak duzo chcialabym zrobic, a w rzeczywistosci tak niewiele moge. Najwiekszy problem jest zwiazany z nauczycielami to od nich powinno sie zaczac zmienianie szkoly, kolejni sa rodzice. Staram sie wprowadzic przynajmniej w mlodszych klasach troche luzu. Kiedy poprosilam dzieciaki o wziecie udzialu w zabawie z pilka zaraz przyleciala nauczycielka i zaczela rozporzadzc po swojemu. Chcialam, aby dzieciki swobodnie rzucaly pilke do innych dzieci mowiac przy tym alfabet - nie udalo sie - Pani nauczycielka zarzadzila swoja kolejnosc i tyle z zabawy zostalo.

Ale to wcale niewielki problem. Dzieci z przedszkola czyli 3 i 4 latki siedza w szkole od 9 do 16. Z jedna przerwa 45 minutowa miedzy 12.30 a 13.15 podczas, ktorej jedza lunch, a potem siedza w klasach, bo nauczycielom nawet nie chce sie wyjsc z nimi na dwor, bo wtedy trzeba ich pilniowac, zeby nie rzucaly kamieniami (nie wiem czy jest to az tak wielki problem, bo ja nigdy nie widzialam zadnego dziecka rzucajacego czymkolwiek). Miedzy jedna lekcja a druga (kazda trwa 40 minut) maja 5 minut przerwy na toalete (jak ich nauczyciel wypusci). Plan dnia indyjskiego przedszkolaka wyglada mnie wiecej tak:
9 - 9.30 - modlitwa
9.30 - 10.10 - angielski
10.15 - 11 - telugu (dzieciaki ucze sie w szkole trzech jezykow - angielski, telugu - jezyk stanu w ktrym mieszkaaja - i hindi, klasa 10 - ostatni rocznik - ma jeszcze sanskrypt, czyli cos jak nasz lacina nikt tego nie uzywa do niczego, ale oni musza sie nauczyc tego na pamiec)
11.05 - 11.50 - hindi
11.50 - 12.30 - angielski
12.30 - 13.15 - lunch
13.15 - 14 - wiedza ogolna
14 - 15 - matematyka
15 - 16 - jezyk albo jakis inny przedmiot
Oczywiscie przedmioty te wystepuja w roznej konfiguracji, ale jak zdazyliscie zauwazyc nie ma tu czasu nawte na WF, nie wspomne o jakichs grach lub zwyklej przerwie na swobodna zabawe. Z tego co udalo mi sie wypatrzyc maluch - 3 latki - maja zajecia, ktore nazywaja sie GRY. Jak pamietac lekcje polegaja glownie na powtarzaniu i staniu w miejscu, wiec mozecie sobie wyobrazic jakich wyglada 3latek po 7 godzinach w szkole.

Ze straszymi dzieciakami jest jeszcze ciekawiej 11 i 12 latki siedza od 9 do 18, a starsze roczniki od 7 rano do 20. Nie musze chyba dodawac, ze lekcje trwaja caly czas. A kiedy robi sie ciemno, w klasach nie ma pradu, a tym samym swiatla, wszyscy wychodza na dwor i siedza od okolo 16 do 20 na ziemi i czytaja, powtarzaja, konsultuja, studiuja.

czwartek, 28 października 2010

praca na pelen etat - 26.10

Pierwszy prawdziwy dzien na pelen etat mam za soba. Od razu pospiesze, wiec z usprawiedliwieniem indyjskich nauczycieli, na ktorych tak starsznie narzekalam. Po 5 pelnych (nie lekcyjnych) godzinach skakania i biegania z dziciakami juz rozumiem dlaczego normalni nauczyciele tego nie robia codzien i caly czas. Dobrze, tak wlasciwie zrozumialam to juz po 3 godzinach, choc dzisiejszy dzien do najgoretszych nie nalezal, w lato pewnie nawet 10 minut mojej lekcji byloby nie do wytrzmania. Dobrze, ze mnie nie karmia,bo to mogloby byc juz nie do wytrzymania. W domu nie jestem w stanie wytlumaczyc, ze nie dam rady zjesc kilograma ryzu, popic to 2 litrami mleka i zagryzc polowkakurczaka. Ale walcze i mam wrazenie, ze Vijji coraz bardziej daje sie przekonac do tego, ze jednak indyjskie poracje, glownie przez panujace tu temperatury nie sa dla mnie.

W szkole czuje sie troche jak zoo. Kazdy chce mnie dotknac, zapytac o imie - chociaz pytali o to juz 20 razy, zapytac jak sie czuje, skad jestem, czy wszystko w porzadku i wiele innych waznych niecierpiacych zwloki pytan.

Z wielka cierpliowscia odpowiadam, wiec poraz 21, ze mam na imie Kamila - oczywiscie o angielsku. Zauwazam jednak juz u siebie objawy braku kontaktu z jezykiem polskim. Po pierwsze pierwszy raz w zyciu mam klopoty z polska ortografia. Po drugie piszac na tym blogu czasem musze sie powaznie zastanowic jak to sie mowi po polsku. A po trzecie... Posluchajcie...
Sidzialysmy sobie z Vijji na dworcu autobusowym w Chennai, poniewaz jak to w Indiach nikt nie mial pojecia skad odjezdza nasz autobus, a juz tym bardziej, o ktorej mogloby sie o zdarzyc Vijji od czasu do czasu, gdzies biegla (napisy na autobusach, pomimo, ze chennai jest stolica stanu byly w hindii albo innym dzikim jezyku, ktrego ni w zab nie rozumiem). Kiedy wrocila z kolejnego zwiadu, chciala sie ze mna podzielic wiesciami, a ze na dworcu jak to na dworcu glosno bylo odkrzyknelam jej "slucham" - po polsku. Potem wybralam sie do lazienki - w autobusach toalet nie ma :). Weszlam do srodka i moim oczom ukazal sie niecodzienny widok. W lazience jak to w lazience znajduja sie kabiny i jak kazdy cywilizowany czlowiek mozna tam wejsc i zalatwic swoje potrzeby. Nawet kolejka nie byla duza - doslownie kilka osob, a kabin okolo 15. Weszlam wiec do lazienki i widze kobiety podciagajace do groy sarii i sikajace na srodku toalety przy umywalkach (byla jeszcze inna rzecz, ktora mnie zastanowila, aby przygotowac sie do sikania tylko podwijaly sarii - nie zdejmowaly majtek, na straganach i w sklepach widzialam majtki wnioskuje wiec ze ludzie w Indiach je nosza; nie wiem wiec czy te kobiety ich po prostu nie zalozyly czy tez zalatwily swoje potrzeby nie zdjemujac ich). Pierwsze co zrobilam podwinelam spodnie tak wysoko jak sie dalo i mialam juz w nosie czy widac kostki czy nie (nie powinno byc) zalowalam tylko, ze nie potrafie fruwac.

Dzieciaki coraz bardziej przyzwyczajaja sie do mnie. Powoli zaczynaja rowniez rozumiec co to zanczy stanac w kolku. Nie znaczy to wcale, ze w nim staja, ale rozumieja, co uwazam za moj wielki pedagogiczny sukces. Mam zajecia ze wszystkimi poczynajac od pprzedszkola poprzez 1 i 2 klase, a dzisiaj nawet wzielam 6 klasisitow. Jednak starsze dziaciaki to nie jest moja dzialka. Chociaz rozumiemy sie zdecydowanie lepiej niz z maluchami to i tak wole moje male rozwrzeszczane kajtki.

wolna wola ... transformatora- 25.10

Cos mam wrazenie, ze pomylilam sie z dniami. W Chennai bylam w niedziele, a dzis jest poniedzialek. Poniewaz wyszycy bezdyskusyjnie i oczywiscie bez konsltacji ze mna stweirdzili, ze po calodzniowej wycieczece do wielkiego miasta na pewno jestem starsznie zmeczona i definitywnie nie powinnam isc do szkoly (wolna wola to chyba jedyne czego mi brakuje w Indiach :)), bo nie mam na to zupelnie sily mialam dzis przymusowego offa ... a przy tym ogromne checi na opisanie wycieczki do Chennai. jednak los a doklanied transformator chcial inaczej. Do przerw w dostawach pradu juz sie przyzwyczailam i jakos nie sprawia mi to wiekszego problemu - rzad co jakis czas wylacza pradu w celach oszczednosciowych. Dzis mialam jednak dodatkowo pradowa atrakcje - wybuchl transoformator. Atrakcje prawie jak fajerwerki w Nowy Rok. Mialam ogromne nadzieje, ze moze nie bedzie pradu przez dluzszy czas i posiedzimy przy swieczkach. niestety hindusi szybko sie ograneli i naprawili transformator tak, ze po godzinie nie bylo sladu po awarii.
Transforamtory wiec moga byc, ale problemy z modemem sa ponad moje sily. Po raz kolejny komputer sie zbuntowal i postanowil nie dostarczac nam internetu. Wiec znowu nadrabiam zaleglosci.

moje podroze - male i nieduze Chennai 23.10

Dzisiaj odbylam wielka podroz nad morze. Moze nie taka wielka, ale na pewno bardzo pouczajaca.
Poniewaz w Chittoor niekoniecznie i nie zawsze mozna wszystko kupic, postanowilam sie wybrac gdzies do wielkiego miasta. Mialam wielkie nadzieje zwiazane z plaza, ale sie dowiedzialam, ze w kostiumie kapac sie nie moge, co najwyzej moge wejsc do wody w ubraniu, wiec zrezygonowalam z kapieli. Odbije sobie za tydzien na basenie, ktory jest podobno bardziej liberlany. Tak wlasciwie to nawet nie do konca o kapiele wodne mi chodzilo, bardziej o kapiele sloneczne, bo poki co moja opalenizna zaczyna sie w miejscu, gdzie konczy sie rekaw (dosyc dlugi, bo krotkie tez nie sa mile wiedziane). Slady slonca mozna tez odkryc na moich stopach - widac znaczaca roznice miedzy miejscem gdzie jest pasek od sandalkow a tym gdzie go nie ma. I to tyle mojego opalania. Troche wstyd wrocic z Indii bialasem, wiec musze nadrobic zaleglosci.

W Chennai w koncu kupilam moje wymarzone sarii i udalo mi sie znalesc farby do tkanin, wiec bede intensywnie dzialac, aby pozostawic slady mojej obecnosci w Golden Bells. Prawda jest rowniez, ze miasta w poludniowych Indiach wygladaja zdecydowanie lepiej niz na polnocy. Chociaz niektore zachowania nadal przybrawiaja mnie o bol glowy i wszystkiego innego. Jadac na dworzec autobusowy autoriksza mielismy maly wypadek. Nie spowodowany przez naszego kierowce, ale mimo wszystko uwazam, ze powinien sie zatrzymac. Motocykl, ktory stal na sasiednim pasie czekajac na zmiane swiatel rabnal w nasze auto - w sumie nie mam pojecie jak to bylo mozliwe - pewnie chcial wyprzedzic albo nie wiem co. Nawet bym ssie tym za bardzo nie przejela gdyby nie to, ze kirowca otocykla wiozl ze soba kobiete i malenkie dziecko. Oczywiscie jak walnal w nasze auto to motocykl sie wywrocil, narobil niezlego huku,a nasz kierowca jakby nigdy nic pojechal dalej. W sumie to nawet nie wiem czy ten malenki dzieciaczek przezyl zderzenie. reszta samochodow rowniez odjechala jakby nigdy nic, omijajac ludzi lezacych na srodku ulic - w sumie milo, ze ich omineli, bo mogliby rowniez dobrze tego nie robic.

Dzisiaj zaliczylam tez swoja pierwsza podroz autobusem. W sumie to podobalo mi sie nawet bardziej niz w pociagu, gdyby nie jeden mankament. Kiedy poczulam, ze ilosc potu na mojej twarzy przekracza wszelkie normy i granice postanowilam ja wytrzec recznikiem, ktory dostalam rano od Vijii - bialym recznikiem. Oczywiscie po tej operacji przestal juz byc bialy, a stal sie czarny. Asutobusy nie maja klimatyzacji ani zadnych innych gadzetow, dlatego wszystkie okna sa pootwierna e na osciez i dlatego tez nastepne kilka dni spedze na dopieraniu brudu z recznika :).

W Chennai odwiedzilam uliczke na ktorej handluje sie materialami, ubraniami w celu zakupienia sarii, materialu na chuste i tunike. Takiego tloku nie wiedzialam nawet dzien przed swietami bozego narodzenia w Arkadii. W sumie to cieszylam sie, ze mnie ten caly balagan przeswiateczny ominie, okazuje sie jednak, ze nie ma mozliwosci aby przed nim uciec :).

poniedziałek, 25 października 2010

inspekcje i koncepcje - 22.10

Dzis rano wstalam, ubralam sie, nawet zjadlam sniadanie - czyli dzien jak codzien. A potem przyszla Matilda i powiedziala, ze w szkole jest jakas inspekcja i powinna chwile poczekac. Powoli przyzwyczajam sie do czasu w indiach i domyslilam sie, ze chwile to moze 10 minut, 10 godzin, 10 dni albo nigdy, wiec sie za bardzo nie nastawialam, ze dzisiaj moja noga przekroczy progi Golden Bells. I dobrze pomyslalam.

Jeszcze jeden problem zwiazany ze szkola dotyczy wlasciciela terenu, na ktorym sie ona znajduje. Otoz odkad zaczeli tu przyjezdzac wolontariusze, doszedl on do wniosku, ze szkola musi byc bardzo bogata skoro przyjezdza tu tyle nauczycieli z Europy i zaczal podnosic czynsz, skonczylo sie na tym ze z 6000 rupii szkola musi placic 25000 miesiecznie. Ze wzgledu na moj nieoczekiwany dzien wolny i zaciekawienie dotyczace wlasciciela zaczelysmy z Vijji rozmawiac o tym jak to z ta szkola jest.

Miesieczna oplata za szkole wynosi 70 rupii, czyli niecale 7 zl, dla starszych las wzrasta maksymalnie do 150 rupii. I tak wieszkoszosc rodzicow nie jest w stanie zaplacic. Czesc z nich rzeczywiscie nie ma srodkow. Tych wspomaga w pewien sposob rzad. Szkola moze wystoowac pismo, w ktorym prosi o dofinansowanie dla tych uczniow, rodzice musza podpisac pismo przed wyslaniem i po otrzymaniu przez szkole pieniedzy. Podpis pod pismem nie byl problem, ale kiedy przyeszedl moment, ze szkola pieniadze otrzymala i rodzice musieli sie pod tym podpisac, powiedzieli, ze nie podpisza, jezeli szkola im tych pieniedzy nie odda. W koncu to ich pieniadze!!! Reszta rodzicow spokojnie moglaby zaplacic - nawet tutaj kwota ta jest smiesznie niska - ale im sie niechce. Dlatego tez duza czesc energii idzie na egzekwowanie oplat, ktore i tak niestety nie docieraja do szkoly. To pozwolilo mi zorzumiec dlaczego nie ma tu kredek i zwyklych kartek papieru.

Od szkoly nasza dyskusja przeszla ddo ogolnych kosztow zycia. Za rownowartosci 500zl indyjska rodzina z dwojka dzieci, zyje przez miesiac na w miare norlmalnym poziom, biednie, ale nie gloduje, moga zaplacic czynsz, kupic jedzenie, potrzebne ubrania - bez szalenstw, skromnie, ale wystarczajaco. Przypadkiem kiedys sie dowiedzialam, ile kosztowalo odebranie mnie z lotniska w Chennai i przywiezienie do Chittoor (pytalam generalnie o koszty podrozy). Benzyna w ta i z powrotem i wynajecie kierowcy - tutaj nie wiedziec czemu wszyscy wynajmuja kierowce - kosztowalo razem 400 zl. Oczywiscie uprzedzalam, ze z checia pojade pociagiem lub autobusem jednak rodzina indyjska stawia sobie za honor przywiezienie mnie do domu. Teraz naprawde licze sie z kazda wydana rupia. I rozumiem, ze nawet 13 rupii (okolo 1zl) wydane na kredki dla dziecka moze byc wydatkiem zbednym.

krok do przodu - 22.10

Drugi dzien minal.
Najpierw pewne wyjasnienia. Komputer sie popsul."Sie popsul" a nie ja go popsulam, zeby nie bylo watpliwosci. Jak go uzywalam to jeszcze dzialal, a potem juz przestal. Z tego tez tytulu przestalam byc na czasie z moim pisaniem i ponownie wracam do momentu nadrabiania zaleglosci.

Pomimo tego, ze progres, ktory zaobserwowalam byl niewielki, zaistnial on i bardzo mnie ucieszyl. Moim pierwszym wielkim sukcesem bylo ustawienie dzieci w kolku, sukcesem dzieciakow to, ze udalo im sie ustac okolo 5 minut i zagrac ze mna w pilke, ktora wspomagala nas w powtarzaniu angielskiego alfabetu. Jest troche zamieszania, bo oni troche inaczej nazywaja litery. Nie chcialabym sie wymadrzac, ale nazwy liter w angielskim alfabecie to akurat znam, wiec przypuszczam, ze oni nazywaja je niepoprawnie kopiujac nazwy z hindi albo telugu. jeszcze tego nie opanowalam oba jezyki, ktorych ucza w szkole sa kosmiczne. Uwierzycie, ze trzyletnie dzieci ucza sie trzech jezykow, z ktorych kazdy ma zupelnie inny alfabet - zupelnie inny zapis liter? Jesli nie wierzycie sporo jest miejsca w moim mieszkanku, wiec mozecie w pasc i zobaczyc.

Pozwolilam rowniez dziciakom wyjsc na 10 minut na plac zabaw - jezeli zjezdzalnie i rozklekotana hustawke mozna tak nazwac. Odkrylam rowniez przyczyne naszych problemow komunikacyjnych. Hindusi (zaraz Wam wyjasnie dlaczego to okreslenie jest poprawne w stosuku do wszystkich mieszkancow Indii) jezeli chca powiedziec "TAK" nie kiwaja glowa tak jak my, ale kiwaja nia na boki robiac przy tym pewna mine - mam nadzieje, ze zaden Hindus tgo nie przeczyta - mina ta wyglada jak mina kretyna, ktory nie ma pojecia o czym sie mowi. Dzieciaki wygladaj, wiec dosyc smiesznie (glupkowato, mozna powiedziec:) ), wiec kiedy ja cos do nich mowie, oni przytakuja po swojemu ja mysle, ze zupelnie nie rozumieja co do nich mowie. Kiedy zaczelam sie zalic Vijji na te ich zdezorientowane minki, ona sie rozesmiala i pwiedziala, ze wszyscy obcokrajowcy maja z tym problem, gdyz te ich smieszne minki znacza wlasnie, ze sie ze mna zgadzaja. To mam swoje kolejne doswiadczenia miedzykulturowe.

W domu po zajciach przygotowuje mase kolorowych obrazko, tablic i literek i dzieciaki conieco lapia i pomimo, tego ze nie byl to wielki postep i tak czuje sie dumna - w koncu to nasz drugi wspolny dzien.

czwartek, 21 października 2010

nauczyciel na koncu swiata - 21.10

Pierwszy nauczycielski dzien mam za soba. Porazka. Powodow jest mnostwo. Po pierwsze dzieci przychodzace do przedszkola nie mowia i tym samym nie rozumieja angielskiego. W bardz niewielu domach mowi sie po angielsku, wiec do przedszkola przychodza bez zadnych podstaw. Jak sie domyslacie ja nie mowie rowniez w zadnym z lokalnych jezykow. Naza komunikacja byla wiec na poziomie prawie zerowym. Po dugie nowa Pani wprowadzila niezwykla rewolucje w ich zyciu. Najwiecej czasu chyba zajmuje ustawienie sie w kolko. staralam sie im bardzo dokladnie i obrazowo wytlumaczyc co to znaczy. po kilka razy ich ustawialam, prosilam, zeby sie nie ruszali, tlumaczylam, ze to jest kolko i kiedy prosze, zeby staneli w kolku to wlasnie tak maja stac itd. Nie wyszlo, ale mam na to 2 miesiace, wiec moze przez ten czas uda mi sie przynajmniej to osiagnac :). Dziaciki poza tym, ze nie rozumieja co do nich mowie sa bardzo podekstcytowane moja obecnoscia, co rowniez nie sprzyja pracy. Poniewaz uczylam ich piosenki o owcy robilismy rowniez owieczki z waty. Mialam wrazenie jakby pierwszy raz w zyciu robili jakas prace platyczna tak ogromna frajde im to sprawialo. Wymyslilam wiec,ze dla ocieplenia sali powiesze ich prace na sciacnie, niestety ze wzgledy na to, ze sa to gole cegly bez zadnego tynku tasma sie ich nie trzyma. Bede wiec musiala uprosic, zeby ktos wbil mi dwa gwozdzie i bede wieszac na sznurku. W takich miejscach zaczynam doceniac cala dostepnosc i wybor materialow jaki mamy w Polsce. Sporo czasu pochlaniaja przygotowania, bo tak jak w pisalam w szkole nie ma nic. Staram sie wiec robic kolorowe plakaty, teksty piosenek, karty. Nie jest to latwe, bo po pierwsze musze sie liczyc z materialami - nigdy nie sadzilam, ze bede liczyc kazda kartke papieru, a po drugie chce, zeby materialy te byly wzglednie trwale, abym miala je na troche dluzej niz jedne zajecia.

Od przyszlego tygodnia chce tez wziac druga grupe przedszkolakow - tym razem mlodszych. Plan wyglada, wiec tak, ze rano bede robic 1,5 godzinne zajecia z jednymi a potem drugimi przedszkolakami. I chce przewalczyc pomysl 30 minutowych zajec i 15 minutowych przerw. Biorac pod uwage jak nudne sa zajecia dluzsza przerwa moze byc zbawieniem.

punkt widzenie zalezy od dosteonosci jedzenia - 20.10

Dzisiaj po wielu probach w koncu udalo mi sie osiagnac cel i poobserwowac lekcje. 4 nauczycieli gdzies wybylo, wiec w szkole byl troche balagan. Wsrod nieobecnych byla tez przedszkolanka, ktora uczy angielskiego, mialam wiec okazje poobserwowac lekcje hindi i telugu - lokalnego jezyka stanu, w ktorym znajduje sie szkola. pomimo, ze jezyka do konca nie rozumialam, a dokladnie nie rozumialam go w ogole bardzo dobrze zrozumialam zasady panujace w szkole. Nauczycielki, ktore obserwowawalam byly chyba troch przerazone i troche dziwnie reagowaly na moja obecnosc. na dzien dobry dostalam krzeslo, a kiedy powiedzialam, ze wole siedziec na podlodze, w kacie, zeby nie przeszkadzac byly zdziwione. pierwsza probowala mnie zaktywizowac i pokazac co dzieci potrafia,wiec kazala im powtarzac jak papugom jakies rymowanki po angielsku, z ktorych jesli mam byc szczera niewiele zrozumialam. Potem chwile pogadalysmy o jezykach miedzy innymi o jezyku polskim. Nauczyla mnie kilku liter, ktore oczywiscie do tej pory juz dawno zapomnialam. Potem przyszla druga nauczycielka - tym razem bylo hindi. Nie za bardzo zwracala na mnie uwage, czym ja sie za bardzo nie przejelam. Jedyne co czego bylo za bardzo to uwaga dzieci skupiona na mnie, a nie na lekcji. Lekcja jezyka polagala na tym, ze najpierw Paninapisala na tablicy alfabet i kazala dzieciom wstac, zalozyc rece jedna na druga (tak jak w zuchach na pozegnanie - kto byl to wie :)) i powtorzyc alfabet 5 razy. potem jedno z dzieci wyszlo na srodek i zaczelo mowic alfabet, a reszta za nim powtarzala - to chyba byla jedna z metod aktywizujacych jak na induskie warunki. Potem dzieci na tabliczkach zapisywaly literki albo i nie. Nauczycielka jakos nie specjalnie zwracala na to uwage. Po spedzeniu w klasie kilku godzin zrobila ona na mnie jeszcze barziej przygnebiajace wrazenie. konkluzje - duzo pracy do zrobienia, a z drugiej strony swiadomosc, ze cokolwiek zrobie bedzie dla maluchow bardziej interesujace niz to co maja obecnie. moze jeszcze dodam, ze bylo to przedszkole, a dziciaki mialy po 4 - 5 lat, lekcja trwa 40 minut potem jest 5 minut przerwy i tak ciagle od 9.30 do 12.30. Niemozliwe? A jednak.

Po poludniu jak juz sie troche ochlodzilo pobieglam do miasta zrobic kolejna porcje zakupow. Wymyslilam, ze zamiast glupio przpisywac poraz kolejny literki na tabliczke mozemy sprobowac innych metod. Pomyslalam, wieco tym zeby na tabliczki wysypac rozne rzeczy takie jak ryz, piasek, w ktorych dzieci moglyby kreslic palcem ksztalt litery. poniewaz piasek jest ogolnie dostepny stwierdzilam,ze kupie tez ryz. W Indiach zakupienie 4 kg ryzu wcale ne jest sprawa prosta, bo zazwyczaj jest on srzedawany w workach po 20 lub 50 kg. W koncu znalazlam sklep, w ktorym nie dosc, ze mielei mniejsze porcje to jeszcze mowili po angielsku. Zakupilam, wiec ryzu za 10 zl i szczesliwa wrocilam d domu. Zaczela pokazywac Vijji co nakupowalam, obie stwierdzilysmy, ze super. Ryz tez fajny pomysl. Az doszlysmy do pytania o cene. Ryz ktory kupilam kosztowal 25 rupii (okolo 2zl) za kilogram. Vijji nie bardzomogla uwierzyc i tak zaczela sie nasza rozmowa. Otoz ryz, ktory kupilam jest dobrem luksusowym. poniewaz ryzu uzywa sie tu doslownie na kilogramy jego tansze odmiany sa dofinansowywane przez rzad, aby zapewnic jedzenie najubozszym. Oni tez kupuja ryz za 2 rupiie za kilogram. Poczulam sie troche glupio, ze to co oni uwazaja za najcenniejsza rzecz na swiecie, a przynajmniej jedna z najcenniejszych, ja chcialam uzyc po prostu do zabawy, a potem wyrzucic. Doszlam,wiec do wniosku, ze ryzu nie bedzie i poradzimy sobie z piaskiem.

Wracajac o domu mialam tez dosyc dziwna przygode. poniewaz nie jest najlepsza jesli chodzi o wymowe wszystkich indyjskich ulic, miast i miasteczek poprosilam Vijji, ze zapisala mi adres naszego domu i zeby nie komplikowac sytuacji po prostu pokazuje ja rikszarzowi. tak tez zrobilam dzisiaj. Pan jednak okazal sie nie pismienny i nieczytelny, na niewiele sie wiec moje dobre checi zdaly i tak po drodze musielismy zaliczyc dyskusje z 10 przechodniami, ktorzy pomagali mojemu kierowcy dotrzec do celu i jeszcze raz przeczytac co tak wlasciwie tam jest napisane.

środa, 20 października 2010

pierwszy dzien w Golden Bells - 19.10

Jak to perwszego dnia bywa pelno bylo niespodzianek. Tak wiele, ze nie wiem od czego zaczac.

Zacznijmy, wiec od szkoly. Napisalam Wam, ze koniecznie musze pojsc do szkoly, zeby zobaczyc jak to wyglada, czego moge uzyc, z czego skorzystac. No wiec poszlam i sie dowiedzialam - z niczego. Szkola to dlugi hangar kryty balcha falista ze scianami pomiedzy, ktore wyznaczaja klasy. Zamieszcze jakies zdjecia, zebyscie mogli miec jakies pojecie. W klasach nie ma pradu co oznacza, ze nie ma tez swiatla o rzeczach takich jak magnetofon nie wspominam. Klasy sa bardzo ciemne - jedyne swiatlo daja okna, ktore nie specjalnie duze. Szkola znajduje sie pomiedzy drzewami, co jeszcze bardziej odbiera swiatlo uczniom. Na scianach nic nie ma. moje pierwsze wrazenie - tu jest jak w wiezieniu., Zero kolorow, tylko szarosc no i ten wszechogarniajacy syf. Choc trzeba przyznac, ze teren na ktorym stoi szkolny budeynek jest naprawde piekny. Dzieci w wiekszosci maja ksiazki - jednak nie wszystkie. Pisza na malych tablicach kreda, maja tez swoje zeszyty jednak ich zawartosc jest nieco przerazajaca. Oczywiscie rzeczy takie jak kredki i flamastry nie sa dostepne, wiec pierwsza rzecz jaka zrobilam po szkole byly zakupy w sklepie papierniczym. Tutaj wszystko kosztuje smiesznie malo, jednak ludzie i tak nie moga sobie na to pozwolic. Za 1zl kupilam kredki, a 1,5zl zaplacilam za flamastry. Przypomne jeszcze, ze Golden Bells to szkola prywatna, za ktora rodzice placa (albo i nie jak sie dowiedzialam). Dlatego tez moja ogromna i serdeczna prosba do czytaczy mojego bloga - jezeli macie jakiekolwiek zbedne srodki na koncie mozecie pomoc. Za 10zl moge kupic dzieciakom 10 opakowan kredek. Myslalam o zorganizowaniu jakiejs zbiorki rzeczy, ale koszty przesylki z polski do Indii sa potwornie wysokie, a tu jak widzicie ceny tych produktow smiesznie niskie. Oczywiscie dla wszystkich zainteresowanych beda rachunki, zeby ktos nie powiedzial, ze pieniadze przepilam :). Jezeli w jakikolwiek sposob mozecie wesprzec dzieciaki beda wdzieczne.

Kolejna rzecz jest zwiazana z edukacja. Podobnie jak w Polsce szkoly maja wytyczne i program, ktory maja realizowac. Vidya wpadla , wiec na pomysl, zebym objelam prowadzenie lekcji angielskiego dla klas od 6 do 10 (system wiekowo mniej wiecej wyglada tak jak w Polsce). troche mnie to przerazilo, bo pomijajac juz nawet moj brak doswiadczenia w pracy z mlodzieza, moje kwalifikacje jezykowe nie sa wystarczajace. Troche przerazona wrocilam do domu z sylabusami. Na szczescie Vijji - siostra Vidyi, z ktora mieszkam - szybko zareagowala i udalo nam sie dojs do porozumienia, ze zostane w przedszkolu. Troche wbrew moim oczekiwaniom, ale i ku mojej wielkiej uciesze, bede pracowac jako normalny nauczyciel jezyka angielskiego w przedszkolu. Jedyna roznica jest taka, ze dla dzieciakow angieslski jest pierwszym jezykiem, anie drugim jak w polskich szkolach, wiec bedzie to dla mnie male wyzwanie, ale sadze, ze podolam. Jutro ide poobserwowac nauczycielki, a od czwartku chce zaczac sama.

Dzien nie szczedzil mi kolejnych niespodzianek. Moje mieszkanie znajduje sie na gorze i dziele je z Vijji. Na dole mieszkaja natomiat Joseph i Matilda ze swoimi dzieciakami. Jakos tak wyszlo, ze na chwile weszlam do ich mieszkania i Vijji zaczela mniepo nim oprowadzac. Poprosilam ja, zeby mi pokazala pokoj chlopcow - dzieciakow - gdyz to mnie najbardziej interesowalo. Otoz dzieci w Indiach spia ze swoimi rodzicami. Chlopcy maja 9 i 10 lat i spia nie tylko w jednym pokoju, ale i w jednym lozku z mama i tata. Zapytalam wiec jak dlugo to moze trwac. Dopoki sie nie ozenie/wyjda za maz. po pewnym czasie po prostu ojciec wyprowadza sie z sypialni, a dzieci pozostaja z matka. Z szokujacych rzeczy w Indiach ta chyba zszokowala mnie najbardziej. Dzieje sie tak zarowno w duzych miastach, na wsiach i w miasteczkach. W domach malych i duzych.

ten kraj chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwac :).

pierwszy dzien prawie w szkole - 18.10

Dzis rano obudzilam sie na tyle wczesnie, zeby zdazyc do szkoly juz na samo otwarcie. Ubrana jak trzeba - jeszcze nie w indyjskie stroje, gdyz krawiec nadal sie nie moze ogarnac - pobieglam zjesc sniadanie. Juz nawet nie pamietam co tak bardzo bylam podekscytowana. W trakcie sniadania wypytywalam o wszystkie szczegoly zwiazane ze szkola i kiedy bylam juz prawie gotowa do wyjscia okazalo sie, ze pomylilam dni :). Poniedzialek byl jeszcze jednym dniem wolnym zwiazanym z jakims hinduskim swietem. Przynajmniej miala trening przed prawdziwym wyjsciem.

Dzis miala okazje w koncu poznac Vidye - osobiscie. Vidya jest dyrektorka Golden Bells - szkoly, w ktorej bede pracowac. Jutro mam dostac sylabusy i wszystkie potrzebne informacje. Mam rowniez wielka ochote obejrzec szkole i zobaczyc jakk to w Indiach wyglada. Wiec na pierwsze szkolne wpisy musicie poczekac do jutra.

wtorek, 19 października 2010

osaczona - Chittor 15/16/17.10

Zycie plynie tu bardzo spokojnie. Zastanawiam sie jak szybko bede go miala dosyc :).

Od piatku mamy kuchnie,wiec mialam okazje troche pogotowac. Vidjji - induska, z ktora dziele mieszkanie - uczy mnie wszystkiego, wiec po powrocie wszystkich zainteresowanych zapraszam na prawdziwy indyjski obiad. Oczywiscie jak prawdziwa induska jem palcami. Na poczatku jadlam tak tylko chiapati, ale od razu jak przyjechalam Vidjji powiedziala mi, ze powinnam sprobowac jesc rekami - bez noza i widelca - i tak juz zostalo. Jedyny problem sprawia to, ze jedzenie bywa czasem zbyt gorace.

Odwiedzialm miasteczko. Mieszkamy okolo 2 - 2,5 km od centrum, wiec miejsce jest bardzo ciche i w ogole wyglada jak z bajki. Kamieniste wzgorza na okolo, palmy, cisza. Takiego spokoju wewnetrznego chyba jeszcze nigdy nie doswiadczylam. Z miasta ucieklam tak szybko jak mogla, tzn. po zakupieniu materialow na dwie sukienki i oddaniu ich do krawca. Krawiec powiedzial, ze beda na jutro jednak wszyscy mnie ostrzegaja, ze moge sie spodziewac ich za 4 -5 dni. Indie :).
A wracajac jeszcze do krawca - uszycie tuniki i spodni kosztuje to 120 rupii, ja bede miala pod spod wszyta podszewke wiec musze zaplacic 180 rupii (cena zawiera material, ktory zuzyja na podszewke). 120 rupii to okolo 10zl, jak uslyszlam cene to pierwsza mysl, ktora mi przyszla do glowy to, ze za tyle w Polsce nawet spodni nie skroce. A potem zaczelam sie zastanawiac po odliczeniu tego co zarabia wlasciciel, oplaceniu czynszu, pradu i innych bzdetow ile pieniedzy zarabia taki zwykly robotnik i doszlam do dosyc smutnych wnioskow, ze za ta cala prace dostaje prawie nic. Tego tez dotycza moje dlugie dyskusje z Vidjji. Dziewczyna sama ma mega pokrecony zyciorys, ale w swoim sposobie myslenia jest bardzo europejska, wiec o wiele rzeczy moge ja zapytac. Takze wiekszosc czasu mija nam na plotkowaniu o sytuacji kobiet, dzieci, pracownikow. Wiecie, ze jezeli kobieta nie urodzi syna to rodzina meza moze ja po prostu spalic i wcale nie jest to rzadki proceder. Wiele kobiet, ktore nie sa w stanie juz dluzej meczyc sie z mezem i jego rodzina decyduje sie na samobojswto, a czesto jedyna mozliwoscia na jego popelnienie jest oblanie sie jakas latwopalna substancja, ktora jest dostepna w kazdym domu i podpalenie siebie samej. Dlatego tez wiele przypadkow kiedy kobiety sa podpalane jest traktowanych jako proba samobojcza i maz wraz z rodzina nie ponosi zadnych konsekwencji. To i wiele, wiele innych sprawia, ze jeszcze bardziej czuje sie szczesliwa jako Europejka.

Jak juz pisalam lub nie trafilam do domu chrzescijanskiego, wiec jestem osaczona przez naklejki, plakaty, transparenty w stylu Jesus loves you. Vidjji jest zagorzala chrzescijanka, wiec na ten temat tez mam okazje z nia pogadac. Zagorzala,ale nie fanatyczka i wszystko co mowi jest bardzo przemyslane i nie narzucajace, wiec rowniez od tej strony mam mozliwosc poprowadzenia dyskusji. I uwierzycie albo nie - zaczelam czytac Biblie. Glownie dlatego, ze nie za bardzo mialam co innego do czytania, a od tej ciszy i spokoju juz mi niedobrze, wiec postanowilam sobbie urozmaicic zycie. Wgruncie rzeczy Biblia nie jest taka zla, co wiecej wydaje mi sie calkiem interesujaca. Jak ksiazka fantasy - Sapkowski to moze nie jest, ale naprawde daje rade. Komputer dostalam dopiero w niedziele wieczorem, ale jakos nie bylam jeszcze gotowa na zadna bliska relacje z nim. Wyslalam, wiec tylko kilka istotnych maili i cale pisanie, przepisywanie i odpisywanie pozostawilam na poniedzialek po szkole.

O roznych ciekawostakch kulturowych bede pisac na bierzaco, bo naprawde sporo tego jest. nie moge sie doczekac kiedy zobacze szkole.

Moze jeszcze jedna dosyc smieszna historia. Vidjii bardzo intensywnie wypytywala mnie o Polske, bo powiedziala, ze kiedys w szkole byla wolontariuszka z Polski i chce porownac informacje ode mnie z tymi, ktore otrzyamala od niej. Wiec zgodnie z tym co tamta dziewczyna twierdziala urzedowym jezykiem w polsce jest angielski i czesc Polski nalezy do Wielkiej Brytanii, a poza tym wiele innych ciekawostek. Zaczelam tlumaczyc Vidjji, ze ta dziewczyna nie mogla byc z Polski, bo nikt by takich glupot jej nie naopowiadala, ona jednak byla uparta. Koniec koncow okazalo sie, ze wolontariuszka, o ktorej mowa pochodzi z Irlandii. Ale przeciez to tak blisko :). Tu w Indiach odleglosci nabieraja innego znaczenia. Kiedys rozmawialam z jakimis lokalnymi ludzmi, ktorzy jak zwykle Poland i Holland uwazaja za to samo. Zaczeli mnie wypytywac jak daleko jest z Polski do Holandii. Polak, z ktorym bylam powiedzial, ze okolo 800 km. na co indus odpwiedzial - to tyle co z Delhi do Varanasi. Ci z ktorymi spotykalam sie przed wyjazdem moze pamietaja, jak mowilam, ze na poczatki zamierzam podrozowac w okolicach Delhi - w okolicach Delhi czyli np. do Varanasi. Troche pokrecilam - mam nadzieje, ze zrozumieiscie. W kazdym razie Indie sa ogrome - to jest moja konkluzja :).

Chyba niedlugo zapomne jak sie mowi po polsku., Ostatnia rozmowe w tym jezyku przeprowadzilam dokladnie tydzien i jeden dzien temu. Wszystkie skype mile widziane :).

poniedziałek, 18 października 2010

polnoc-poludnie - Chennai 14.10

Majkel, jezeli uwazasz, ze pociagi w Idniach sa przeludnione zapraszam do samolotu. Tylu ludzi na pokladzie jednego samolotu jeszcze nie widzialam. Co wrazliwszy czlowiek smialo moze sie nabawic klaustrofobii, a posiadacz troche dluzszych nog niz moje musi je trzymac na suficie. poza tym syf jak wszedzie. I tak tez spedzilam dlugie trzy godziny dzisiejszego poranka. W Chennai powitalo mnie slonce, zawsze to lepiej niz Delhijski smrod. Jednak panujacy tu skwar odrzucil mnie tak samo jak zapach na polnocy. Troche ciezko mnie zadowolic :).

Na lotnisku czekal na mnie Joseph, u ktorego bede mieszkac przez najblizesz dwa miesiace. Na szczescie samochod byl klimatyzowany, a po drodze udalo nam sie wstapic na zimna cole.

Przez polowe drogi spalam, jednak noclegi na lotnisku pomimo calego luksusu, nie sa najlepszym wyjsciem. Nastepna polowe przegadalam z Josephem raz po raz spoglodajac za okno. poludnie Indii wyglada zdecydowanie lepiej niz polnoc. Jest tu zdecydowanie ciszej i co najwazniejsze czysciej.

Na miejsce dotarlimy po okolo 3 godzinach i w koncu po 10 dniach tulaczki z miejsca na miejsce poczulam sie jak w domu. Oczywiscie jest wiele rzeczy, do ktorycvh mozna sie przyczepic, ale po pierwsze jest czysto, po drugie nie ma robakow. Mam swoj pokoj, a tak wlasciwie male mieszkanko, ktore dziele z siostra Matyldy (zona Josepha). A okolica jak z bajki. Mieszkamy na obrzezach Chittoor, wiec jest cicho i spokojnie, dom jest otoczony wzgorzami, na okolo rosna palmy, a caly dach zostal zamieniony w taras. Wszystko wyglada jak wziete prosto z jakiegos hollywodzkiego filmu. Tak wlasciewie to chyba nawet nie marzylam o tak pieknym miejscu. Szkola zaczyna sie za kilka dni, wiec mam troche czasu na odpoczynek.

stad dotad - Delhi 13.10

I nadszedl ostatni dzien pierwszej czesci mojej wielkiej indyjskiej przygody. Dzisiaj pakuje caly moj smietnik, ktory udalo mi sie do tej pory zgromadzic i udaje sie na lotnisko, aby tam przeczekac ostatnia noc na delhijksiej ziemi.

Ostatniego dnia troche pojezdzilam metrem, aby porozkoszowac sie odrobina cywilizacji, troche pochodzilam, zjadlam lasgne i powoli zegnalam sie z moim trzydniowym powrotem do zycia Europejki.

Jeszcze troche o Delhi o tym co mnie zaskoczylo, zauroczyc raczej nic mnie nie zauroczylo, wiec o tym pisac nie bede.
(Wlasnie sobie uswiadomilam, ze musze pisac bardziej regularnie, bo po kilku dniach nieobecnosci nie wiem o czym pisalam, a o czym nie.)
Tego chyba jeszcze nie bylo - w metrze w Delhi sa wyznaczone miejsca dla kobiet - dokladnie jest to caly wagon. Po pierwsze nie ma tam tloku, po drugie nie jest sie oblepianym przez roznych dziwnych ludzi plci meskiej. Raz nieopatrznie wskoczylam do ogolnego wagonu - nigdy wiecej. Wlasnie, niesamowite jest tez to, ze na caly pociag jest tylko jeden damski wagon i nigdy nie jest on pelny. Zastanawiam sie w jaki sposob przemieszczaja sie hinduskie kobiety. A moze w ogole nie wychodza z domow? Przed wyjazdem Majkel ostrzegal mnie przed pociagami i tym, ze z pewnoscia bede musiala jezdzic na dachu. Na szczescie w pociagach nie jest zle, natomiast metro... Od dzisiaj nie narzekam na warszawska komunikacje miejska. Nie narzekam tez na stare baby, ktore rzucaja torebki przezpol autobusu. Tutaj ludzie prawie zabijaja sie o miejsce. Powinni ustanowic nowa dyscypline olimpijska w zajmowaniu wolnych miejsc - tutejsze kobiety mialyby zloto w kieszeni. Druga rzecz - wejscie do metra. Od dzisiaj zadne babcie stojace w przejsciu nie sa mi straszne. A moje lokcie - coz cale sa posiniaczone od przepychania sie do wyjscia.

Wieczorem dotarlam na lotnisko - mowiac szczerze terminal, z ktorego wylatuja samoloty latajace wewnatrz Indii byl najbardziej luksusowym zakwaterowaniem w Idniach jakie do tej pory mialam. Na miejscu juz poznalam dwoch Amerykanow, z ktorymi spedzialm bardzo mila noc. Dostac sie na lotnisko jest jeszcze trudniej niz do metra. Juz przy samym wejsciu stoja straznicy i byle kogo nie wpuszczaja. Po przyjsciu na lotnisko kazali mi czekac w miejscu gdzie sie kupuje bilety przez 2 godziny, bo wpuszczaja dopiero po polnocy, potem jeszcze jedna godzinka aby sie odprawic - tak wlasciwie nie wiem czemu musialam czekac, bo pan odprawiacz siedzial i nic nie robil, ale Indie nauczyly mnie nie zadawania pytan i nie dziwienia sie niczemu, wiec niniejszym sie nie dziwie. Po odprawie znalazlam sobie bardzo wygodna laweczke, na ktorej spedzilam reszte nocy.

A rano - prawdziwa kawa i czekoladowy muffin:). Zegnaj Europo witaj Chittoor.

Poniewaz dochodza mnie sluchy na fejsie, ze nie wszyscy wiedza co robie w Indiach dla zainteresowanych wyjasniam:

Jak wiecie albo nie wiecie w wakacje pracowalam w Amsterdamie. Rodzinka, u ktorej pracowalam miala mnie tak dosyc, ze w ramach premii postanowila wyslac mnie na drugi koniec swiata. Tak wiec wyposazona w bilety i pieniadze, ktorymi moglam oplacic moj pobyt w Indiach wskoczylam do samolotu i oto jestem. Pierwsze 10 dni spedzialm podrozujac po polnocnych Indiach, a od czwartku jestem w Chittoor - na poludniu - gdzie bede pracowac jako nauczycielka w tutejszej szkole. Dla zainteresowanych - wracam na Boze Narodzenie.

środa, 13 października 2010

Mam na imie Kamila i jestem zakupoholikiem - Delhi 12.10

Misja wykonana. Po wielu trudach, walkach z rikszarzami, metrem, sloncem i w ogole wszystkim dotarlam do najprawdziwszego w swiecie centrum handlowego. Takiego gdzie jest La Senza, Mango, a nawet Promod. Gdzie wszystko e czyste i nie trzaba co chwile myc rak. Gdzie mozna kupic jasny puder, bo te sprzedawane w tutjeszych drogeriach sa za ciemne itd, itd. Generalnie wszystko to czego rozpuszczone dziecko z Europy potrzebuje do szczescia.

Dzisiaj zjadlam swoje pierwsze w Indiach lody - Haagen Danzsy, wypilam kawe, a na deser bylo browni. Nie pytajcie mnie o ceny, bo jak kiedys zadzownie zrozpaczona do mamy, ze mi zabraklo pieniedzy to mi pewnie wypomni moja rozrzutnosc, wiec to ile kosztowalo pomine milczeniem.

To nie jedyne wrazenia dnia dzisiejszego, akurat kiedy przebywalam w srodku ktos wymyslil, ze bedzie robil cwiczenia antyterrorystyczne czy jakies tam inne. Wiec pomiedzy jednym ea drugim zostalam wyproszona na dwor. Mozna, wiec powiedziec, ze swoj pierwszy zamach w Indiach przezylam i calkiem niezle sie po nim czuje.

Ze wzgledu na Commonwealt Games wszyscy Delhijczycy powariowali. Zeby wejsc d metra trzeba stac w kilometrowej kolejce do bramki (na szczescie dla kobiet jest osobne wejscie i tam sie nie czeka). Nasteopnie torbe wrzuca sie do skanera - niczym na lotnisku i tak za kazdym razem, kiedy czlowiek chce wejsc stacje. Dokladnie to samo dzialo sie, kiedy chcialam wejsc do cetrum handlowego - przy kazdych drzwiach sprawdzaja torebki i sa bramki.

W metrze, ale tez i w najbardziej turytycznych miejscach miasta stoja smieszni panowie policjanci z jeszcze smieszniejszymi pistoletami. Schowani sa za takim ni bunkrem ulozonym z workow z paisekim. Wrazenie niesamowite. NIestety nie mozna robic zdjec, bo chetnie bym sobie na pamiatke zrobila :).

W okolicach galeri zaobserwowalam kolejna niesamowita rzecz - sa chodniki. NIdosyc, ze w ogole a to sa jeszcze czyste. Oczywiscie jakies sie odejdzie 5 krokow dalej czyste byc przestaja a za nastepne 5 w ogole ich nie, ale to nie istotne.

Na koniec wybralam sie jeszcze metrem na przedmiscia Delhi liczac na jakies niesamowite szokujace przezycia. Kilka kilometrow od centrum miasto przybiera zupelnie inna twarz - normalna, erpejska. yglada zupelnie jak Warszawa.

Dzis mialam wiec troche domu dko od domu. Wieczor zakonczylam z dziewczynami w restauracji pod golym niebem z najlepszym czosnkowym nanem jaki do tej pory jadlam.

prawdziwa kawa i papier toaletowy - Delhi 11.10

Do Delhi dotarlam okolo 10, wiec nawet udalo mi sie wyspac. Wychodzi na to, ze jazda sleeperem nie jest nawet taka najgorsza. Po wyjsciu z dowrca oczywiscie zaczelo sie codzinenne nagabywanie "riksza madame, very cheap". Te bardzo tanie riksze i taksowki proponowano mi za 660 rupii, czyli jakies 50 zl wcale. wiec takie tanie nie byly. Ostatecznie wsiadlam do tuktuka i facet wlaczyl licznik - za kurs zaplacilam 80 rupii :).

Po niewielkich trudnosciach dotarlam do hotelu, w ktorym zatrzymaly sie mojenowe towarzyszki niedoli. Jak zobaczylam pokoj to sie troche przerazilam, wszystko pordzewile, brudne i w ogole straszne, ale Katie powiedziala,ze nie ma potwierdzila drugia Angielka, a to przeciez jest najwazniejsze. Zreszta jak wywalilam na lozko i polke pol mojego plecaka to i pokoj jakiegos bardziej ludzkiego oblicza nabral. Poza tym nocleg kosztuje tylko 300 rupii co przesadzilo sprawe. Wczoaj dokladnie wypytalam Katie jak dotrzec do tej najwazniejszej Delhijskiej swiatyni - centrum handlowego - wiec po szybkim prysznicu pobiegalma do metra.

W ramach oszczednosci na rikszach postanowilam sie zaoptrzyc w trzydbniowy bilet, co okazalo sie nieglupim pomyslem, bo jak goraco staje sie juz niemozliwe do zniesienia wsiadam do metra, gdzie mozna sie nieco schlodzic.

Po pierwszej przejazdzce metrem dotarlam do miejsca, ktore podejrzewalam o bycie centrum handlowym. Jednak po wieczornej rozmowie z Lyndsey - druga Angielka - okazalo sie (na szczescie), ze w Delhi istnieje cos co jeszcze bardziej wyglada jak prawdziwa europejska Galeria Handlowa. Miejsce, do ktorego dotralm mialo tylko McDonalda, Pizza Hut, Reeboka, kino i kawiarnie. Kaiwranie z prawdziwa kawa, bo tu w Indiach pija tylko jakies straszne siki. Kawiarnia wygladal zupelnie jak Coffee Heaven, z podobnym asortymentem. Zamowilam, wiec late i kawalek ciasta i rozkoszowalam sie choc przez chwile Europa. Jeszcze wieksze zaskoczeie wywolala we mnie lazienka - w srodku byl papier toaletowy!!! A musicie wiedziec, ze to luksus. Hindusi w celach higienicznych uzywaja tylko wody, a rolka papieru kosztuje 50 rupii - czyli okolo 4 zl.

Wracajac pospacerowalam po parku i w okolicach miejsca, gdzie odbywa sie festiwal zwiazany z Commonwelath Games - tradycyjne tance, jedzenie, wyroby ze wszystkich storn Indii. A wszystko w towarzystwie jakiegos doktora z Bombaju. Do hotelu wrocilam niezbyt pozno, zeby zlapac jeszcze Lyndsey, ktorej nie udlo mi sie spotkac rano. Zamiast niej spotkalam Holendra, ktory dopiero co przyjechal z lotniska i mial milion pytan o Indie. Pierwszy raz poczulam sie jak doswiadczony indyjski podroznik :).

Jutro Delhi czesc druga, no i w koncu moje wymarzone zakupy.

wtorek, 12 października 2010

od niedzieli jestem w Delhi - Varanasi 10.10.10

Ciekawa data :). Niestety nie pomyslalam zyczenia o 10.10, ale los jest dla mnie laskawy, wiec moze nic zlego sie nie stanie.

W Delhi nie od niedzieli, a od poniedzialku, ale nie mam juz pomyslow na chwytliwe tytuly.

Czyli ostatecznie wyladuje w moim znienawidzonym smelly Delhi. Dzisiaj w hotel spotkalam Katie, ktora spedza w Delhi czas ze swoja kuzynka. Do Varanasi przyjechala sama i od tego zaczela sie nasza rozmowa. Do pobytu w Delhi przekonalo mnie glownie to, ze wbrew temu co slyszalam maja tu calkiem normalne - czyli europejskie centrum handlowe. Po swiatyniach wszelkiego rodzaju przyszedl czas na wizyte w swiatyni globalizacji :). Jutro zamierzam sie stawic w hotelu, w ktorym mieszkaja dziewczyny, a dzisiaj spedzam jeszcze ostatnie chwile w Swietym miescie. Kupilam sobie kolejna pare spodni i bluzke :).

Indyjskie koleje panstwowe prawie mnie do siebie przekonaly, ale idelanie byc nie moze. Nie wiem czy uwierzycie, ale pociag, ktorym jechalam nie tylko wyruszyl o czasie, ale takze przybyl na miejsce, czyli do Delhi rowniez na czas. To tyle dobrego.

Zeby dostarczyc mi troche rozrywki zmieniony zostal numer pociagu. po kilku podrozach nauczylam sie, ze zawsze najlepiej sprawdzac numer a nie nazwe pociagu czy destynacji. Poszlam do pana stacjowego, grzecznie pytam czy to ten peron, jeszcze mu bilet pokazalam. Ze na peronie dobrym jestem zrozumialam, reszte nie do konca. Poszlam, wiec sobie na lawke poczytac ksiazke. Pociag stal juz dobre pol godziny. Czytanie mi sie znudzilo, wiec sobie zaczelam ten pociag ogladac. Miejsce docelowe sie zgadzalo, nazwa pociagu tez, tylko ten przeklety numer nie taki jak trzeba. Poszlam, wiec siedziec dalej. Dobrze, ze mnie cos w ostatniej chwili tknel, bo jeszcze raz poszlam zapytac Pana Stacjowego. No i okazalo sie, ze ten pociag na ktory od godziny sie patrze to wlasnie moje drzwi do zakupowego raju - Delhi. Ale to nie koniec niespodzianek. Pewnie wiekszosc z Was pamieta jak mowilam, ze w nocy nigdy nie pojade sleeperem, bo niebezepieczne itd. Otoz nigdy nie mow nigdy. Panu w agencji turystycznej, w ktorej kupowalam bilet, bardzo wyraznie dalam do zrozumienia, ze nie mam najmnniejszego zamiaru jechac sleeper. Podobno zarezerwowal mi bilet na 3klase, ktora zawsze jezdze w nocy. Podobno, gdyz okazalo sie, ze ostatecznie wyladowalam w sleeperze. Klotnie na niewiele sie zdaly, wiec przypielam plecak klodka i poszlam spac. Sleeper na szczescie byl dla troche lepszych ludzi, bo byl klimatyzowany i nie kazdego na niego stac. Tak wiec mam za soba rowniez pierwsza jazde pociagiem, do ktorego nigdy miala nie wsiasc.

poniedziałek, 11 października 2010

swiete krowy i grillowane miesko - Varanasi 9/10

Bez glosow oburzenia. Grillowane miesko to nie moje okreslenie tylko Wandy - Polki z ktora przez chwile podrozowalam - okreslenie. Dla tych, ktorzy nie wiedza Varanasi to miasto swiete. To wlasnie tutaj zjezdzaja sie ludzie z calych Indii, aby palic zwloki swoich bliskish lub aby odbyc rytualna kapiel w Gangesie. Zwloki sa palone nad Gangesem, a nastepnie w tych zwlokach kapia sie potekm ludzi. Przyjemne? Chyba nie.

jak juz chyba pisalam, Varanasi to labirynt raz wejdziesz i juz mozesz nie wyjsc. Po kilku spacerach udalo mi sie jednak ogarnac na tyle, zeby od najblizszej ghaty potrafilam wrocic do hotelu.

Troche o targowaniu. To tez wszyscy wiedza, ze w Indiach trzeba sie targowac. W naszej grupie zostalam okrzyknieta najlepsza targowaczka, bo od ceny wyjsciowej udaje mi sie zaplacic nawet 10 razy mniej. tak rzecz sie miala z kompletem farbek. Przyszla do nas dziewczynka zazadala 250 rupii. Stanelo na 150 i tak tez stalam sie szczesliwa posiadaczka kompletu farbek. Okazalo sie jednak, ze identyczne komplety mialo tez wiele innych dzieci.
- Madam, kupisz?

- Nie mam juz takie.

- A ile zaplacilas madame?

- 150 rupii

- O to bardzo drogo madame.

Po kilku takich pogawedkach zaczelam mowic, ze zpalacilam 50 rupi, na co oczywista odpowiedz brzmiala "to bardzo drogo, ja sprzedam za 40 rupii". potargowalam sie wiec jeszcze chwile i ostatecznie kolejne farbki kupilam za 30. Podobna historia dotyczycla jedwabnego sari - z 4000 do 1500 rupii. Tak sie chcialam pochwalic:).

Najlepszy interes zrobilam jednak w Sarnie, to niewielkie miasteczko, gdzie znajduja sie swiatynie chyba wszystkich odlamow buddyzmu - tybetanskiego, japonskiego, chinskiego itd. Mialam juz dosc dzieciakow ganiajacych i probujacych mi sprzedac wszystko poczynajac od pocztowek a konczac na figurkach, przyszedl mi wiec do glowy pomysl jak sie ich pozbyc.

Z kieszeni spodni wygrzebalam wizytowke, ktora dal mi ktos na stacji w khajuraho. Wyciagnelam reke do dzieciaka tlumaczac, ze za wizytowke chce 20 rupii, chyba byl troche zmieszany, ale ostatecznie 20 rupii mi zaplacil. takze przez kolejne 5 minut bylam posiadaczka najprosciej zarobionych przeze mnie 20 rupii. Przez jedyne 5 minut, bo stwierdzilam, ze to nieuczciwe i oddalam je potem dziciakowi, a sama dostalam w zamian moja wizytowke. Mozna wiec powiedziec, ze udalo sie jemu cos mi sprzedac.

Z bardziej absurdalnych historii przypomina mi sie jeszcze dorga powrotna. Przyczepila sie do nas policja, nie wiadomo czemu. To znaczy wiadomo, ale to sie okazalo pozniej., Kierowca naszego tuktuka wylecial i zaczal sie dowiadywac o co chodzi, wrocil i zaczal cos omawiac w hindii z naszym przewodnikiem. Pawel wyskoczyl jak oparzony i opieprzyl policjantow. Powod zatrzymania, ktory nam potem Pawel wyjasnil "chcieli z kims pogadac".

Od jutra zostaje sama, trzynajcie kciuki. Jade do Delhi, a potem byle dalej od Delhi - Jaipur lub Amritsar.

niedziela, 10 października 2010

a jednak to mozliwe - Varanasi 8/10

Do Varanasi jak to w Indiach bywa dotarlam z opoznieniem, tym razem 2 godzinym i to w sumie dobrze bo jak dojechalam to juz widno bylo. Oczywiscie na dzien dobry przykleil sie do mnie tlumek Indusow tluczaczych mi co jest mi niezbedne i dlaczego tylko oni sa to w stanie zaoferowac. Wzielam wiec riksze od czlowieka, ktory mnie nie nagabywal i pojechalam w glab swietego miasta.

Nasz hotel byl ukryty w gaszczu uliczeka starego miast - prawie jak labirynt, raz wejdziesz i mozesz nie znalezc drogi powrotnej. Zanim weszlam zlapal mnie jakis dzieciaczek, ktory powiedzial, ze mnie zaprowadzi i zaakceptowanie jego pomocy bylo calkiem rozsadnym wyjsciem. Sama na pewno bym nie trafila. Chociaz recepcjonista powiedzial, ze mialam duzo szczescie, ze mnie odstawil na miejsce.

Po krotkim odswiezeniu przyszedl czas na sniadanie - tym razem eurpejskie - tosty z serem i pomidorem. Chyba nigdy nie samkowaly tak dobrze jak tutaj w Indiach;).

Jezeli nie wierzycie, ze na uliczce o szerokosci 1,5 merta moze miescic sie krowa, motor i znajdzie sie jeszcze miejsce dla czlowieka to nie bylicie w Varanasi. Kolejne "niemozliwe a jednak mozliwe" dotyczy ruchu na ulicach. Ciezko okreslic ktorostronny ruch tu panuje. Kazdy jedzie jak chce, a pomiedzy krowy ludzie, rowery, riksze, tuk-tuki i zaledwie kilka samochodow. Kierowcy maja tu tak nieprawdopodobny refleks, ze chyba nigdzie indziej na swiecie, tak nie ma. Musza miec, bo gdyby nie to pewnie populacja Indii zmniejszylaby sie o polowe. O ghatach, gangesie nastepnym razem, bo niedlugo mijaja dwie godziny odkad zaczelam stukac w klawiature, wiec czas zmienic otoczenie.

jedzie pociag z daleka - Khajuraho 6/7/10

Indie dalej nie przestaja mnie zaskakiwac. Na jedyny bezposredni pociag w tygodniu z Agry do Khajuraho przyszlo mi czekac 8 godzin an dworcu. Na szczescie w mily towarzystwie polskiej ekipy, wiec nie bylo tak strasznie. Jednak 8 godzinne opoznienie daje w kosc. To jeszcze nic, bo do miejsca docelowego dotarlismy z opoznieniem 10 godzinnym. Od dzis juz nie narzekam na PKP. A poza tym na dworcu widzialm peiwrsze wielkie karaluchy wielkosci pol dloni, jaszczurki i cala mase innych sympatycznych robaczkow. Kolejne symptomy rzebywania w Indiach.

W Khajuraho trafiismy do naprawde slicznego miejsca. Hotel prawie jak europejski, troche robakow na podlodze, ale do tego sie przyzwyczailam. Wieczorem (wieczor zaczyna si tu bardzo szybko okolo 18 - 18.30 jest juz ciemno) nasz przewodnik zabrala nas na spacer po swiatyniach i sidzielismy sobie razem z Indusami opiekujacymi sie jedna ze swiatyn pijac czaj, zaprosili nas rowniez do skosztowania jedzenia psowieconego przez bostwo - sprobowalam, z brudnej reki i zyje.

Kolejny dzien od rana zaczelismy zwiedzanie swiatyn Kamasutry. Robia naprade niesamowite wrazenie. Zreszta jak cale Khajuraho. Jest to niewielka wioska, pelan przyjaznych ludzi. Naprawde uroczo, az zaluje, ze tylko jeden dzien tu zostajemy. Zakupilam juz pierwsze indyjskie spodnie, od ktorych zafarbowaly mi sandaly - no coz za jakosc trzeba placic :).

Kiedy spacerowalismy sobie po wiosce ciagnal sie za nami tlumek dzieciakow proszacych o dlugopisy. W tej kwesti zauwazylam, ze Indie przeszly ewolucje.

Kiedys dzieciaki biegaly proszac o "one rupii madame", a turysci aby dzieci nie rozpuszczac i nie uczyc zebrania zaczeli dawac cukierki. Ktos jednak wpadl na pomysl, ze jak sie daje cukierki to dzieciaki wtedy kojarza bialego czlowieka jedynie ze slodyczami. No to madrzy turysci waza teraz dlugopisy.

Po poludniu wyjazd do Varanasi. Podobno to najgorsze miasto w Indiach. Jazda jeepem do Satny uplynela przyjemnie i chlodno - nareszcie, bo tutejsze temperatury mnie wykanczaja. W pewnym moemenice chlusnela na nas struga deszczu, od tak sobie z nienacka.

Tutehsze koleje nadal nie przestaja mie zadziwiac. Krowy a dowrcach nie robia na mnie wrazenia, jednak nie wiem jak to jest mozliwe, ze dwa pociagi jadace w zupeie przeciwnych kierunkach maja ten sam numer i ta sama nazwe. Jak tylko zoabczylam, ze moj pseudopociag nadjezdza ruszylam biegiem przez kadke na drugi eron. Pokazuje straznikom kartke z numer i nazwa pociagu, a oni na to ... nic bo po angielsku oni nie rozumieja juz prawie wsiadalm do pociagu do Bombaju (a powinnam w drugim kierunku do varanasi) kiedy jakis przytomny czlowiek powiedzial mi w zrozumialym dla mnie jezyku, ze pociag ktorym jade owszem nazywa sie tak samo,ma taki sam numer, ale jedzie w przeciwnym kierunku. Dodam, ze zorzumienie nawet po angielsku pani z gosnika graniczy z cudem. Na szczescie do Varansi wyruszamy bez opoznienia.

sobota, 9 października 2010

Agra - kadabra 5.10

Niestety z dostepnoscia do internetu, a dokladnie z moim czasem jest srednio, ale bede sie starac nadrabiac zaleglosci, no i robie notatki, zeby pamietac o czym powinnam Was informowac. Internet jest co prawda na kazdym kroku, ale nie zawsze mam czas, zeby przysiasc na dluzej.

Po przygodach z nieodpowiedzialnym hostem, ktory postanowil nie odbierac mnie ze stacji przyszedla czas na oddech i zwiedzanie Agry i mojego wymarzonego Taj Mahal. Rzeczywiscie robi wrazenie, ale z calkiem innych powodow niz mozna by sobie wyobrazac. Po pierwsze droga to Taj Mahal wychwalana przez LOnely Planet prowadzi przez ogrody, moze nie piekne, ale jest to pierwsze miejsce w indiach, w ktorym doswiadczylam ciszy. Poza tym na terenie TM znajduja sie smietniki, poza pakriem nie widzialam ani jednego. Rzecza jeszcze bardziej fascynujaca jest to, ze sa pelne. Indusi wszystko wyrzucaja na ziemie, przez okna domow, pociagow, wiec bajzel tu jest niesamowity. W AGrze odwiedzilam jeszcze fort i dwa bazary - przezycie niesamowite, oczywiscie na tych bazarach.

Jezeli jakakolwiek Polka, w ogloe biala, ma jakiekolwiek kompleksy powinna natychmiast przyjechac do Indii. Ja gdybym zaczela zbierac chociaz po 50 rupii od zdjecia, ktore robia mi tubylcy, to podroz zwrocilaby mi sie z nawiazka. Za kazdym razem gdy uda mi sie zlapac kawalek cienia i usiasc zjawia sie tlumek proszacy o "one picture madame", aby cos kupila, dala jedna rupie czy w ogole cokolwiek.

Dzisiaj odwazylam sie tez zjesc moj pierwszy indysjki posilek na ulicy. Miejsce bylo ekomendowane przez loenly planet, wiec zaufalam i sie nie pomylilam. Restauracja wygladala jak najgorszy z warszawskich chinczykow, za to obsluga i jedzenie - bajeczne. Pierwsza kofta zaliczona.

Z posiadania odmiennej barwy skory wynika jeszcze jedna przypadlosc. Wszyscy zadaja pytanie "Where are you from?" na moja odpwiedz "Poland" padaja rozne odpwoeidzi, oto te najpopluarnieksze i najsmieszniejsze:

- Poland... aaa.... it's a very poor country

- Poland? Do you speak dutch?

- I have many friends from Poland, I've been many times in Poland

Ogolenie wszyscy Polakow znaja, w Polsce byli, niedlugo beda mieli tam matki, zony i kochanki.

A na koniec dnia w moim hotelu spotkalam dwie grupy Polakow, z jedna z nich wyruszam do Khajuraho.

poniedziałek, 4 października 2010

welcome to india

Mam juz zaliczona pierwsza wycieczke motoriksza, malo nie ogluchlam od wszechobecnych klaksonow. po smrodzie to chyba kolejna rzecz, ktora bedzie mi sie kojarzyc z indiami. Tuz kolo mnie zatrzymal sie tata wiozacy swoje dwa dzieciki na motorze. Dzieci wydawaly sie bardzo zainteresowane moja osoba. Zreszta nie tylko inne nie moege sie uwolnic od gwizdow, hello chica, one rupii madame i innych urokow Indii. Do riszy wsadzil mnie Hindus - orzyjaciel moejgo hosta - wiec przynajmniej nie zostalam oszukana. Jako dzielna i oszczedna turystka postanowilam nie wydwc nie potrzebnie pieniedzy iprzemiscic sie sleeper - czyli chyba najtansza klasa w pociagach. Oprocz mnie spotkalam dwoch ludzi z Chile, ktorzy byli rownie odwazni. Po dwugodzinnym postoju w srodku pola bez klimatyzacji zmienialm jednak zdanie i postanowilam juz niegdy wiecej nie oszczedzac :).

Hindusi w pociagu byli przemili - czestowali mnie cisateczkami i odganiali zebrzace dzieci. Niestety moj host z Agry sie nie pojawil. Dzis dopiero przeczytalam, ze byl pogrzeb bo ktostam zmarl. Ale to jest dzisiaj, a wczoraj bylo wczoraj. Po tym jak przeszlam sie kilka razy w te i z powrotem po peronie (wierzcie, ze sa naprawde dlugie) doszlam do wniosku, ze juz raczej go nie znajde. Wszyscy biali, ktorzy jechali w tym samym pociagu dawno juz poszli, jednak na moje szczescie spotkalam Hiszpanke, ktora co prawda w Agrze nie nocowala, ale byla tu jej przyjaciolka. wiec polecila mi hotel, ktory po pierwszej nocy wydal mi sie niemal mariotem. Czyste lozko, czyste przescieradla, czyste poszewki na poduszki, na kib;eku wisi karta z informacja, ze byl zdezynfekowany. Podobne wisza w europejskich lazienkach. Wentylator troche glosny, ale dzialajacy, no i przmeikna restauracja. tak mi sie spodobalo, ze postanowilam zjesc moj drugi posilek odkad moja noga postanela in indysjkiej ziemi - pieczoen ziemniaki. I musze przyznac, ze nawet nie skonczylo sie to zle.

A teraz kilka elementow z serii welcome not to india.

O Indiach i Indusach krazy wiele opowiesci.

Nigdy nie sluchaj rikszarza - nie posluchalam i mam za swoje. Ow rokszarz powiedzial, ze nie ma po co isc na bazar, bo jest zamkniety. Odziwo mial racje, ale ja sotrzezona przez wszystkich znanych mi ludzi oczywiscie nie posluchalam.

Wszyscy chca Cie naciagnac, nikt nie jest mily bez powodu - to tez nie do konca prawda. Kolejni rikszarze, ktorych chcialam juz wynajac do podrzucenia mnie na bazar wskazali mi droge. Jak sie okazalo wlasciwa (bylam w tym miejscu wczoraj). Ja jednak postanowilam skorzystac z podwozki, a Pan kierowca zatoczylo kolo tak duze, ze wiekszego sie nie dalo - wiem, bo jak zobaczyla, ze ten wspanialy bazar to miejsce, ktore odwiedzilam wczoraj.

Zostalam rowniez pokierowana przez Pana posiadajacego kawiarenke internetowa do innej kawiarenki, zebym mogla zrobic sobie wydruk. A tej kawiarence [peirwszy raz udalo mi sie uwolnic od zapachu Indii. Pachnie jak w klepie indyjskim, ale to lepsze niz to co jest na zewnatrz.

A w westi welcome to india - pokrzykiwania na ulicy, wczoraj taksowkarz chcial mnie przekonac, ze od moejgo hostelu do taj mahal jest 10 km. Oczywiscie jest maksymalnie ze trzy, a do fortu pewnie niecaly kilometr.

Wyrusm, wiec n podboj Taj mahal i reszty Agry. A wieczorem chyba nawet cos zjem, bo rano jakos nie bylam w stanie:).

smelly delhi

Pierwsze wrazenia takie jak wszyscy opowiadali. Smierdzi. Moze nie tak strasznie, ale zapach jest slodko mdlacy i nie mozna sie od niego uwolnic nawet na chwile. Po pewnym czasie wszystklie Twoje ubrania, a nawet Twoj oddech zaczyna przjemowac ten przkelety zapach.

Samolot byl opozniaony o dwie i pol godziny, jednak moj host dzielnie preczekal caly ten czas. Okazalo sie, ze w samolocie za mna siedzi Polka i calkiem dobrze mowiacy po polsku Neplaczyk, poprosilam ich wiec o pomoc i eskorte do jakiegos sensownego miejsca, gdyby mojego hosta jednak nie bylo.

Ale byl. W dzinsach, bialej koszuli z dlugimi wlosami wygladal jak aktor z hollywoodu, jego samochod rowniez niczym nie odstawal. Wstapila, wiec we mnie wielka nadzieja, ze mieszkanie tez bedzie chodz w polowie tak przyjemne. Nie bylo. Standard jak u Urbanka (moze moja mama lub siostra pokusza sie o wyjasnienie), tylko zamiast lozka zarobaczony materac, a zamiast toalety dziura w podlodze. Ale pomijajac te drobiazgi rodzinka byla bardzo sympatyczna. Na sniadanie zjadlam kromke chleba i banana. Doszlam do wniosku, ze to jedyne jedzenie, po ktorym moj zoladke nie domowi posluszenstwa.

Po drodze, ktra przebylam od lotniska do mojego hosta, przstaly mi przeszkadzac robaki na materacu, co wiecej - nie wiem czy uwierzycie - odwazylam sie zabic dwa swoja wlasna reka. Ludzie leza na ulicach i faktycznie, nie da sie tego porownac z zadnym europejskim standardem. To takie periwsze wrazenia z Delhi.

Nastepnego dnia wstalam, wlasciwie trudno powiedziec, ze wstalam, bo praktycznie nie bylam w stanie usnac. I zaczely sie rytualy poranka, ktore bede powtarzac przez przynajmniej najblizsze dwa tygodnie:

- lyk spirytusu, podobno ma mnie ochroic przez klopotami zoladkowymi, jednak sam zapach jest tak odrazajacy, ze mam ochote zwymiotowac, moze chodzi o to, ze jaklykne to wszystko co zjadlam zwroce i bedzie ok

- antybiotyk - brzmi strasznie tak kolejnosc, ale pomyslalam, ze lepiej nie zapijac antybiotyku spirytusem, wiec biore go jako drugi

- prysznic, dezynfekcja rak i zastrzyk - nigdy nie balam sie strzykawek, pobran krwi i innych tego typu rzeczy, ale wklucie sie samodzielne w brzuch chyba odmmieni moja postawe

- kremy przeciwslaoneczne, tabletki na noge, repelent - jak go w koncu kupie i sygnalek do mamy, ze zyje i wszystko jest ok. Wyruszam do Agry.

niedziela, 12 września 2010

INDIE

Dawno nie pisałam, ale postaram się nadrobić Walię, Luksemburg i amsterdamskie imprezy.

Jakiś czas temu Jonathan zapytał czy nie chciałabym polecieć do Indii, żeby uczyć dzieciaki w tamtejszej szkole. Chciałam i nadal chcę. Dziś dostałam bilet na 3 października do Delhi. Czasami nie potrafię uwierzyć w to jak wiele szczęście mam w życiu. Obiecuję również, że po przylocie do Indii będę pisać więcej. Jak tylko dostępność komputera mi na to pozwoli.

niedziela, 15 sierpnia 2010

bałtyckie (s)hity

Z nad morza powróciłam.

Po przyjeździe do Polski po bardzo niemiłych przejściach z moim zakwaterowaniem miałam ochotę z powrotem uciekać do Holandii, ale powoli wszystko wróciło do normy, a w niektórych przypadkach nawet lepiej. Dzieci ograniczyły "no Kamila" do minimum, a co więcej zostałam wyróżniona najwyższym odznaczeniem "my Kamila". Słowo "moja/mój" odnosi się jedynie do mamy, czasem do taty. Aż tu nagle po mojej jednodniowej nieobecności dzieci zaczęły się kłócić czyja właściwie jestem. Jakoś udało mi się ich pogodzić mówiąc, że jestem zarówno Daniela i Alicji.

Dźwirzyno, czyli gdzieś pośrodku niczego nad morzem bałtyckim, posiada jedną dużą ulicę i kilka małych. Na dużej są sklepy, przy małych mieszkają ludzie. Oprócz tego jest morze i to tyle. Aha, jest jeszcze jedna kawiarenka internetowa - 3 zł za 15 minut. Stąd też moja nieobecność na blogu. Dlatego też rekordu Agi wynoszącego 100 funtów nie pobiłam, ale udało mi się kupić jedną bluzkę. Jeśli chodzi o Primark - zaczynam nad tym pracować od soboty. W piątek leicimy do Walii, oczywiście sprawidzłam już wszystkie najbliższe Primarki, Panią Monikę wypytałam o TKmaxy, jakieś sklepy z przecenami i wszystko inne czego potrzebuje prawdziwy turysta podróżujący na wyspy.

W chwili obecnej usypiam i piszę nosem po klawiaturze (dwójka dzieci i podróż nocą daje się we znaki), więc dalsze nadmorskie rewelacje będę dozować przez następne dni jako że nie zakładam aby zdarzyło się coś godnego uwagi. Przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że mało piszę :).

Dobranoc.

sobota, 24 lipca 2010

plac dam(n)

Dla niewtajemniczonych krótkie wyjaśnienie na początek: plac Dam to miejsce gdzie znajduje się Pałac Królewski, damn - to po angielsku cholera. Dlaczego tak? Poczytajcie.

Dzisiejszego offa po dostatecznym odespaniu wczorajszej imprezy postanowiłam spożytkować na zakupy. oczywiście przed wyjazdem obiecałam sobie, że będę oszczędzać i nie wydawać pieniędzy na bzdury. Chciałam tylko kupić szorty i sojowe jedzenie dla mojej siostry - czy wiecie, że można tu kupić nie tylko sojowy majonez lub jeśli ktoś woli ryżowy, ale także bitą śmietanę sojową w spraju oraz białą czekoladę sojową lub z mleka ryżowego? Jednak każdy kto zna mnie trochę lepiej niż ja siebie samą wiedział, że oszczędzanie szybko się skończy. Ruszyłam, więc trochę kartę kredytową i kupiłam spódnicę, a potem jeszcze crocsy, bo przecież nie mam klapek na plaże, a 10 euro za takie buty to naprawdę niewiele. Siostrze na kupiłam wszystkiego sojowego i zostawiłam sobie 5 euro na czarną godzinę.

Sklepowa ulica w Amsterdamie jest przecięta w połowie placem Dam. Pierwszy raz kiedy tam byłam w ogóle nie zorientowałam się, gdzie jestem. Dopiero po odczytaniu 3 tabliczek jasno stwierdzających, że znajduję się na placu Dam uwierzyłam. Pałac ogólnie jest brzydki, teraz jednak znajduje się w remoncie i jest cały zasłonięty rusztowaniami, więc wygląda trochę lepiej. Reasumując, biorąc pod uwagę nawet moją wielką miłość do miasta Amsterdamu, mając do wyboru moje warszawskie mieszkanko i Pałac Królewski wybieram Warszawę. Plac Dam powinien być najbardziej reprezentacyjnym miejscem w stolicy, więc sporo się tam dzieje. Dzisiaj na obszarze mniej więcej wielkości warszawskiego rynku spokojnie stali obok siebie Batman, Spiderman, Goryl oraz dwa trupy. A dzieciaki chodziły od jednego do drugiego i pstrykały sobie fotki. Poza popisami żonglerki, jeżdżenia na monocyklu, robienia z siebie idioty, klaskanie uszami i innymi atrakcjami można było też spotkać dwie nawiedzone panie chodzące w tą i z powrotem z plakatami Jezus Alleluja i pięknie nucące takąż piosenkę. Potem pojawiła się grupa turystów, sądzę, że niemieckich, bo było tam dużo Turków i starych ludzi. Polskich emerytów nie stać na wakacje w Amsterdamie. Przeniosłam się, więc w miejsce bardziej odpowiadające moim zainteresowaniom w okolicach muzeów i wygrzewałam się na słońcu przy basenie.

A teraz... Dopiero co przyjechałam, a już się pakuję. Jutro nad morze.

party time

Niniejszym ogłaszam, że mam za sobą pierwszą poważną imprezę dla dorosłych ludzi w Amsterdamie. Oczywiście nic nie zastąpi naszej ukochanej Organzy, ale Amsterdamskie kluby też całkiem dają radę. Ponadto wiem już jak się dostać do domu za pomocą nocnego autobusu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności miał kto mi pokazać, gdzie jeździ kiedy nie jeździ tam gdzie powinien. Do dosyć powszechna właściwość amsterdamskich środków komunikacji: jeżeli jest napisane, że tramwaj/autobus zatrzymuje się na danym przystanku to jedyne co jest pewne to to, że się tam nie zatrzyma, więc swój krąg poszukiwań z 10001 przystanków w mieście zawęziłam do 1000. Zawsze to o jeden mniej.

Muzyka w klubie taka, że nigdy nie sądziłam, że się przy niej będę bawić. Za to ludzie wspaniali i zrekompensowało wszystkie niedogodności. Ponieważ jest tu dużo ludzi o ciemniejszym ubarwieniu skóry nie trzeba się za bardzo martwić o alkohol, bo zazwyczaj znajdzie się ktoś, kto chętnie go przyniesie. A miasto nocą - po prostu bajka. Zakochuję się, więc w Amsterdamie coraz bardziej i co jakiś czas mi przemyka taka myśl, czy by tu nie zostać na dłużej:). Aż mi szkoda teraz do Polski wyjeżdżam, bo znowu będę miała trzytygodniowy imprezowy odwyk :(.

niedziela, 18 lipca 2010

nowomowa

Znajomość angielskiego, a dokładnie jego rozumienie, w bliźniaczy dialekcie idzie mi coraz lepiej. Oczywiście standardowe "nie Kamila", które towarzyszy zawsze i wszędzie, nieważne czy Kamila jest w pobliżu czy też nie, nieważne, czy chce im dać czekoladę czy nakarmić szpinakiem "nie Kamila" jest nam nieodłączne. Chyba, że w pobliżu nie ma rodziców, wtedy też mogę zmienić bliźniakom pieluchę, ubrać ich, a nawet przytulić. Także dzisiaj wysłałam mamę na górę, a tata, gdy wrócił z czyszczenia samochodu... no cóż, jemu też bardzo grzecznie po angielsku powiedziałam, że ma natychmiast iść na górę. Niestety nie dał się odesłać piętro wyżej, więc "nie Kamila"zaczęło się od początku. Z Gimblettami żyć nie umierać. Pan Jonathan znalazł mi wolontariat w Indiach, trochę mi nie do końca odpowiadały warunki, ale jest bardzo zaangażowany w wysłanie mnie na zachód, więc sam zaproponował, że będzie wypytywać i szukać czegoś dla mnie. Kochani ludzie :)

piątek, 16 lipca 2010

kolorowo

Dzisiejszy spacer zakończył się w jednym z najbardziej niezwykłych miejsc Amsterdamu. Wczoraj spacerując zobaczyłam resztki zamykającego się targu ze wszystkim, więc dziś postanowiłam zbadać sprawę, kiedy jeszcze cokolwiek można tam było kupić. Okazało się, że jest to sam środek muzułmańskiej dzielnicy, a tym samym muzułmański targ. Ludzie wszystkich nacji, rzeczy, które można było kupić niesamowite, był na przykład wielki sklep z najróżniejszymi materiałami na sari,. sklepy ze spodniami - alladynami, indyjskimi koszulami i wszystkim co tylko można sobie wymarzyć. Po przejrzeniu wszystkich możliwych pierdół i podjęciu decyzji "to na pewno kupię po wypłacie" poszłam zwiedzić kolejne muzeum. Nie za bardzo mam pomysł jak jego nazwę przetłumaczyć na polski, ale jest to najfajniejsze muzeum jakie w życiu widziałam. Chyba najlepiej pasowała by nazwa muzeum egzotyczne, chodząc po kolejnych piętrach odwiedza się różne kraje i kultury, jest bollywoodzkie kino, można posłuchać jak grają bhutańskie instrumenty, jest wielka wystawa związana z mundialem, no i coś co pokochałam najbardziej - opowiadanie historii. Na pierwszym piętrze jest ogromna część poświęcona bajkom podróżniczym. Pierwsza znich jest wyświetlana na suficie, a oglądający leży na ogromnym łózko - poduszce. Kolejna na wygodnych fotelach z umieszczonym wysoko podnóżkiem, kolejna bajka to teatr cieni i tak dalej. Miejsce cudowne, niestety wpadłam tam niedługo przed zamknięciem, więc już zastanawiam się, kiedy udać się na kolejną - tym razem całodzienna wizytę.

A teraz pożeramy ananasy - Wiola, niania, która pracuje tu na stałe wyjeżdża w niedziele, więc z muzułmańskiego targu przytargałam dwa ogromne ananasy na wieczorną ucztę przy winku.

czwartek, 15 lipca 2010

zabawa w ciepło - zimno

Konformizm... tak chyba można nazwać używając fachowej terminologii moje dzisiejsze zachowanie. Jeśli źle mówię, wszyscy mądrzy magistrzy i nie tylko poprawcie :)

Odkąd przyjechałam do Amsterdamu dziś miałam okazję doświadczyć pierwszego chłodnego dnia w tym gorącym mieście. Wychodząc z domu na całodzienny spacer zabrałam, więc płaszcz i szalik. Ze względu na panującą niską temperaturę najpierw założyłam szalik potem płaszcz, niedługo po tym jak wyszłam z domu. Aby ponownie nie płacić 12 zł za butelkę wody poszłam do pobliskiego centrum handlowego po coś do picia i kawałek czekolady. A w środku niespodzianka... dzieciaki latają w letnich sukienkach, dorośli również na letnio i dodatkowo w sandałach ... i zrobiło mi się głupio, że ja tu w tym moim płaszczu i szaliku gnam przed siebie. Postanowiłam się, więc rozebrać. Może moje ubranie do końca letnie nie było, ale na pewno nie było też zimowe. I tak też marznąc poszłam do tramwaju. Oczywiście osoby, które są już bardziej z Holandią obyte ostrzegały mnie, że tutaj ludzie nawet jak jest 15 stopni to znaczy, że właśnie mamy środek lata, ale nie wzięłam tego za bardzo na poważnie. Także dziś chodziłam i marzłam po Amsterdamie.

A sam spacer był cudowny poszłam w dalekie nikomu nieznane rejony, oglądałam bazary i pchle targi i jak to zwykle bywa skończyłam dzień prawdziwym holenderskim przysmakiem - frytkami. A na wieczór kupiłam butelkę wina, bo uznałam, że się odzwyczaję i później będzie źle.

Łażąc tu i ówdzie, zupełnie przypadkiem trafiłam w sam środek dzielnicy czerwonych latarni. A tam wybierać, przebierać i brać, albo w jakiejś innej kolejności. Widok jak w centrum handlowym, na wystawach można znaleźć wszystko, co komu pasuje - murzynkę lub białą, grubszą czy chudszą, włosy rude lub blond. Do wyboru do koloru. Na temat moich wcześniejszych prób odnalezienia centrum amsterdamskiego burdelu rozwiałam z Fredzią - Holenderką, która sprząta u nas w domu:

K: Wczoraj poszłam do dzielnicy czerwonych latarni, bo chciałam ją obejrzeć po zmierzchu, ale jak się okazało, udało mi się dotrzeć do domu i zmierzchu jeszcze nie było

F: A co pieniędzy potrzebujesz :)?

Póki co pieniędzy nie potrzebuję, ale w moim ukochanym sklepie pojawia się już nowa kolekcja, więc dodatkowe fundusze mogą się okazać przydatne, bo jak do tej pory nikt z moich czytaczy nie pofatygował się o wpłatę na moje konto. Przecież mówią, że żadna praca nie hańbi :P.

Pomimo wielu plusów samotnego włóczenia się po mieście jest jeden, bardzo znaczący minus - nie ma kto robić mi zdjęć, więc Kochani we wrześniu serdecznie zapraszam do Amsterdamu.

Ago - mojej koszulki nie oddam, jest najwspanialsza na świecie :).

poniedziałek, 12 lipca 2010

pomarańczowiej

Byłam, widziałam...

Oglądanie meczu, jeżeli w ogóle można nazwać to oglądaniem, bo tłum był taki, że nic nie było widać, było jednym z najbardziej niesamowitych przeżyć w moim życiu. Nigdy wcześniej nie byłam na tak wielkiej imprezie, nasze warszawskie juwenalia mogą się schować. Na ogromnym placu były setki, a pewnie nawet tysiące ludzi. Oczywiście moich couchsurferów nie znalazłam, ale to może nawet i lepiej. Na museumplein - miejsce, gdzie był wyświetlany mecz - byłam około 2 i już wtedy było pełno, a kolejni fani nadciągali zewsząd. Przed muzeum van Gogha spotkałam kilku Węgrów zakochanych w polskiej piłce - Jeszy Dudek i Smolarek :). Sam mecz spędziłam w towarzystwie Szwajcarów, którzy przyjechali tylko na jedną noc zobaczyć Holendrów. Szalona i niesamowita rodzina :). Ciężko to wszystko opisać - trzeba przeżyć :). Po meczu były palny na dalsze oblewanie i świętowanie tak miło rozpoczętego wieczoru, ale okazało się, że wszystkie tramwaje i autobusy mają zmeinioną trasę, a żaden z miliona stojących tam policjantów nie był w stanie mi powiedzieć, gdzie teraz przebiega ich trasa. Także nieźle spanikowana byłam zmuszona pożegnać moich szwajcarskich przyjaciół. Po 40 minutach drogi wzdłuż linii tramwajowej numer pięć na horyzoncie wypatrzyłam mój ukochany tramwaj. Oczywiście nogi bolały mnie potwornie, bo cały dzień spędziłam włócząc się po Amsterdamie, a i w czasie meczu nie dane mi było usiąść. Amstelveen -dzielnica, w której mieszkam jest kawałek od Amsterdamu, coś takiego jak Tarchomin, więc z bolącymi nogami nie uśmiechało mi się wracać na piechotę, a taksówki jak są potrzebne to ich oczywiście nie ma.

Miałam też silne postanowienie, że nie kupię specjalnie na tą okazję koszulki pomarańczowej, którą założę raz w życiu, ale chodząc po Amsterdamie ubrana nie na pomarańczowo czułam się nieco dziwnie, więc mam piękną koszulkę i love netherlands... do spania :).